W Japonii spędziliśmy równe 4 tygodnie. W tym czasie przejechaliśmy trasę Fukuoka – Tokio, poszczególne odcinki pokonując tylko i wyłącznie autostopem. Spaliśmy głównie pod namiotem oraz w domach u ludzi. Tylko jedną noc, przed wylotem do Tajlandii, spędziliśmy w hostelu. Autostop, namiot oraz uprzejmość Japończyków, pozwoliły zaoszczędzić nam sporo kasy (co nie jest bez znaczenia w przypadku tego kraju), ale przede wszystkim umożliwiły nawiązanie bliższego kontaktu z lokalsami i poznanie Japonii od trochę innej strony.

Ludzie

Począwszy od Takahiko z Fukuoki, który zajął się nami (couchsurfing) pomimo bardzo małego mieszkanka i goszczącej u niego koleżanki wyjeżdżającej następnego dnia do Australii na cały rok, poprzez Junpeia z Kokury (również CS), który bez zająknięcia udostępnił nam swój apartament na 3 dni, kupował japońskie snacki i wprowadził do tematu jedzenia sushi, aż do Kyioki i całej jego rodziny, dzięki którym poznaliśmy tajniki religii Tenriko i zobaczyliśmy, jak robi się w Japonii imprezkę w domu, na kilkadziesiąt osób (nie obyło się bez szkód, ale to tajemnica ;-) ) Ponadto jeżdżąc autostopem poznaliśmy kilkadziesiąt osób, w różnym wieku, które co rusz zaskakiwały nas japońską życzliwością. A to ktoś zboczył ze swojej drogi, żeby nas gdzieś podrzucić, a to ktoś nas nakarmił lub obdarował prowiantem na odchodne, a jeden starszy pan z Hakone postanowił nawet obwieźć nas po największych atrakcjach swojego miasta, ot tak… Można by rzec, że nic nowego, a jednak wciąż nie możemy się nadziwić…

20150817_195207-01 (Medium)

Miejsca

– wyspa Miyajima, na której kempingowaliśmy otoczeni półdzikimi sarnami i skautami z całego świata
– Hiroszima, którą ciężko kojarzyć z czym innym niż bomba atomowa
– Kyoto, czyli dawna stolica Japonii, festiwal Obon (trochę takie nasze Wszystkich Świętych), miasto świątyń, pałac Szogunów i muzeum Mangi
– Tenri i ogromy kompleks świątynny, ważne miejsce dla  członków religii wyznawanej przez goszczącą nas rodzinkę z Kyoto,
– góra Fuji, na której wschód słońca jest tak piękny, że zapominasz iż razem z Tobą podziwia go kilka tysięcy(!) innych osób…
– okolice Hakone i gorące źródła, u podnóża budzącego się wulkanu…
– Tokio, czyli zarwana noc, by uczestniczyć w porannej licytacji tuńczyków, ceremonia jedzenia prawdziwego sushi, trening Sumo i próby odnalezienia się w podziemnym labiryncie metro…

IMG_2389 (Medium)

Jedzenie

Co nas zaskoczyło? Szałem jest zupa ramen, gotowana na kościach ze świni, ze schabem, makaronem i jajkiem na pół miękko :-) Fast foodowe sushi ze smażonym boczkiem też jest niczego sobie… Kotlety, takie typowe nasze schabowe, tylko w panierce jak z KFC mają całkiem niezłe branie…. No i tempura, czyli panierowane i smażone na głębokim tłuszczu krewetki, kalmary lub cebula… Owszem Japonia to ryż, ryby, owoce morza, gryczany makaron „soba” i inne nudle, ale chcielibyśmy podkreślić, że w menu nie brakuje cięższych i tłustszych pozycji… Ją one oczywiście znacznie tańsze, być może przez to tak popularne. Nie zmienia to Jedak faktu, że choćby w Korei fast-foodowe gimbapy były bardziej dietetyczne :-)

20150830_175959-01 (Medium)

To tyle tytułem wstępu. Wytrwałych czytelników zapraszamy do dalszej lektury, a tych mniej wytrwałych do oglądnięcia zdjęć ;-)

5 sierpnia, środa
/Busan – Fukuoka/

Rankiem Łukasz udaje się na miasto, by zakupić telefon, a ja relaksuję się w pokoju hotelowym z klimatyzacją ;-))) Na ostatni koreański obiad udajemy się do sprawdzonej dnia poprzedniego knajpki, która i tym razem nas nie zawodzi. Różnica jest tylko w ilości gości. Jako że pora jest iście obiadowa, lokal pęka w szwach, a załoga dosłownie nie wyrabia na zakrętach. Zamawiamy 3 dania: bibmbap ze squidem, nudle oraz placek jaeon. Mniam…

Wracamy do hotelu po plecaki i ruszamy w poszukiwaniu portu. Pan z portierni radzi nam wsiąść w metro. Grzecznie go słuchamy, czasu bowiem nie mamy zbyt wiele, a doświadczenie nauczyło nas, że czasem tylko na mapie coś wydaje się blisko. Zresztą spacer w upale z bagażem na plecach, grozi tylko zmarnowaniem prysznica ;-)

Pierwsze co trafiamy do złego portu :-) Niestety zmyliły nas znaki drogowe, tylko po części przetłumaczone na angielski. Pomyłka kosztowała nas 15 minut marszu, ale na szczęście dalej wszystko poszło sprawnie i o 16 byliśmy już na (o wiele mniejszym niż się spodziewaliśmy promie do Japonii….

4 godziny podróży, lekka drzemka w międzyczasie i dobijamy do brzegu naszej destynacji. Czym nowy kraj przywita nas tym razem? Uczucie lekkiego podniecenia pomieszanego z ciekawością towarzyszy nam już od pierwszych kroków postawionych na samurajskiej ziemi.

20150805_190633 (Medium)

Umówieni na 20 z naszym pierwszym hostem o imieniu Takahiko, pospieszyliśmy na autobus do centrum Fukuoki, aby zjawić się na czas i tym samym zrobić dobre pierwsze wrażenie.

W drodze na przystanek znalazłam japońską monetę… Na szczęście :-)

Do przejechania mieliśmy tylko 2 km, a droga trwała całą wieczność. Sygnalizacja świetlna co kawałek powodowała, że miasto było mocno zakorkowane. Pan kierowca przy każdym postoju wyłączał silnik, co według mnie dodawało dramatyzmu temu zakorkowaniu :-P

W umówionym miejscu zjawiliśmy się kilka minut po czasie. Już z daleka nie było widać, żeby ktoś na nas czekał… Jednak gdy tylko podeszliśmy pod Starbucksa zaczepiła nas młoda dziewczyna, pytając czy jesteśmy ludźmi z couchsurfingu. Okazało się, że nasz host poszedł nas szukać, a ona jest jego koleżanką i została, żeby na nas czekać. Takahiko zjawił się po chwili. Po krótkim zapoznaniu wskoczyliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do niego na mieszkanko.

Kawalerka naszego hosta była naprawdę niewielkich rozmiarów (ok. 20 m2). Razem z nami miała spać też Nana, która jutro leciała do Australii na 1 rok. Naprawdę podziwiamy chłopaka za to, że zgodził się nas przyjąć. Mało miejsca i koleżanka wyjeżdżająca gdzieś daleko na cały rok, nie przeszkodziły mu w tym, żeby się nami zająć.

Ponieważ byliśmy głodni, a nasi towarzysze chcieli się czegoś napić, by uczcić wyjazd Nany, zaraz po zrzuceniu plecaków wybyliśmy na miasto. Wieczór spędziliśmy w sympatycznej knajpce. Co ciekawe, kelnerka za każdym razem, gdy przychodziła do naszego stolika klękała przed nim, wyrażając tym chęć służenia. Jeśli chodzi o składanie zamówień, to robiło się to poprzez tableta :-) Zostaliśmy przekonani, że opcja za 1000 yenów, która uprawnia do picia trunków alkoholowych w nieograniczonych ilościach przez 90 min, jest opcją najlepszą i tym sposobem atmosfera z każdą minutą robiła się coraz luźniejsza…

Wieczór upłynął bardzo szybko. Opowiadaliśmy sobie nawzajem różne historie, uczyliśmy zwrotów po japońsku i popijali piwko, a później whisky z colą (faceci) oraz whisky z wodą (kobitki ;-)). Jedną z przekąsek, która znalazła się na naszym stoliku, było surowe, lekko tylko podwędzone, mięsko z kurczaka :-)

Ostatecznie około północy zostaliśmy z Łukaszem odprowadzeni na mieszkanko, a Nana z Takahiko obwieścili, że oni idą pić dalej :-D I poszli…

20150805_193514 (Medium) 20150805_231953 (Medium)

6 sierpnia, czwartek
/Fukuoka – Kokura/

Nasz host miał trochę przedpołudniowego czasu, więc postanowiliśmy spędzić go razem. Japończycy uwielbiają wstawać dosyć wcześnie rano, a kładą się spać późno w nocy. Tym sposobem sypiają dużo mniej niż nasze „standardowe” 8 godzin. My spaliśmy dobre 9 godzin, a nasz gospodarz ledwie 5. To chyba jednak prawda co czyta się o krajach takich jak Chiny, Korea czy Japonia. Tutaj ludzie pracują dużo więcej, a czas wypoczynku, skracają do minimum.

Choć to nasz pierwszy pełny dzień w Japonii, postanawiamy dosyć szybko ewakuować się na północ. Nawet nasz host stwierdza, że w jego mieście niewiele jest ciekawego do zwiedzania (poza kilkoma świątyniami – do których niestety nie docieramy). Mieszkanko w którym spędziliśmy noc, było dosyć miniaturowych rozmiarów (oczywiście, jak na jedną osobę, ma wszystko co potrzeba), więc śniadanie postanawiamy zjeść na mieście.

Po spakowaniu naszych „małych” plecaków, wyruszamy wspólnie na miasto. Najpierw docieramy do jednej z głównych stacji metra/pociągu, aby w informacji turystycznej, rozeznać się, gdzie najlepiej byłoby się przemieścić.

Hasło „chcemy jechać autostopem”, jak zwykle wzbudza na twarzach Azjatów mieszankę politowania, zdziwienia i rozśmieszenia. Jest za to jeden plus. Ponieważ kultura amerykańska dotarła tu już dawno, wraz z jedzeniem, konsumpcjonizmem i kulturą masową, więc i słowo „hitchhiking” – oznaczające autostop nie jest im zupełnie obce – a to już dwa duże kroki do przodu :)

Pada również standardowa propozycja – „a może jednak pojedziecie pociągiem /autobusem… ?” – no i jak tu ludziom wytłumaczyć temat, nie używając trywialnego stwierdzenia „nie stać nas” ? Przecież to nie chodzi o pieniądze, ale przede wszystkim o doświadczenie spotykania ludzi w drodze i tego nieprzewidywalnego „…where we gone sleep tonight ?” :) Na szczęście najbliższy wjazd na autostradę znajduje się dosłownie kilkaset metrów od nas, więc nie musimy drałować zbyt daleko. Ciekawi nas jak nasz ulubiony sposób podróżowania sprawdzi się w kraju kwitnącej wiśni.

Mamy mapę, mamy plan, można więc spokojnie iść na kawę… mrożoną, bo ukrop przywieźliśmy jeszcze z Korei. Nasz kolega zaprasza nas również na sławny japoński Ramen. Gęstawą zupę na bazie wieprzowych kości, ze sporą ilością makaronu, plastrami gotowanej wieprzowiny i szeregiem innych dodatków. Co ciekawe odmian i typów Ramen w Japonii jest kilka i chyba każdy region/większe miasto, ma swój sławny punkt, w którym to danie podają.

Lokal do którego trafiamy, znajduje się dosłownie parę kroków od stacji, a dokładniej w centrum handlowym, którego owa stacja jest częścią. W zasadzie do pokonania mamy tylko kilka ruchomych schodów (w końcu jesteśmy w Japonii, świecie technologii ułatwiającej na każdym kroku życie swoim mieszkańcom). Nie jest to zresztą wyjątek, bo w całej Azji dworce lub stacje metra są jednocześnie naszpikowane różnego rodzaju sklepami, lokalami usługowymi i gastronomią, tworząc sporych rozmiarów kompleksy handlowe. Może nie jest to nic odkrywczego, ale przy sporym pracoholizmie i zabieganiu Japończyków (z którego są dosyć znani), było to tutaj wyjątkowo widoczne. Wszystko, co potrzebne przeciętnemu mieszkańcowi ma być w zasięgu ręki. Nic dziwnego więc, że szukając najlepszej knajpki z Ramen, Sushi czy Sobą traficie właśnie w okolice jakiegoś dworca.

No więc wchodzimy na piętro opanowane przez restauracyjki wszelkiej maści. Dochodzi 11:00, co oznacza bardzo często pierwszy większy posiłek dla wielu pracowników z pobliskich biur. Lokale zresztą również dostosowują się do tego trybu i wiele z nich dopiero się otwiera. Z daleka widać, który cieszy cię renomą, bo kolejka liczy już sobie kilkanaście osób, a w środku tłumy.

Procedura wygląda następująco: Czekając w kolejce, dostajesz do ręki menu, żeby móc się zastanowić, na co masz ochotę. Następnie, gdy zwalnia się miejsce w środku, podchodzisz do specjalnego automatu, klikasz na obrazek z wybranym daniem i uiszczasz opłatę. Tym sposobem nie ma już zabawy z płaceniem w lokalu, co zdecydowanie usprawnia przepływ ludzi. Następnie zasiadasz w miejscu wskazanym przez panią kelnerkę i wręczasz jej bilecik z automatu. Po kilku minutach przed tobą ląduje coś pysznego i zajadasz. Dodatkową atrakcją są wspólne okrzyki obsługi i kucharzy, które wznoszą na różne okazje (taki motywator).

Zupa w wersji klasycznej, z dodatkiem małej miseczki ryżu i warzyw, kosztuje 880 yenów, czyli 26,4 zł. Jak na warunki polskie, to bardzo dużo, jak na Japonię, dosyć standardowo. Jedzonko smakowało nam bardzo, a i cała otoczka tego miejsca zrobiła na nas wrażenie.

Japończycy dosyć mocno zakorzeniony mają duch wspólnego wysiłku i pracy w grupie co widać, gdy np. część knajpek dopiero się otwierała. Cała załoga zbierała się w jednym miejscu.
Następowała krótka narada, słowo od szefa i cała litania motywujących, wspólnych okrzyków.

20150806_105621 (Medium) IMG_8689

20150806_121933 (Medium)

Po śniadanio-obiedzie żegnamy się z naszym nowym kolegą i idziemy jeszcze na chwilę na internet, aby sprawdzić kilka rzeczy i napisać do naszego kolejnego hosta, że się zbliżamy ;)
Japońskie centra handlowe to nie tylko jedzenie i mnóstwo sklepów, ale także ogromna ilość wszelkiego rodzaju rozrywek, w których królują automaty do gier. Ale o tym innym razem :)

Po kilku minutach marszu stoimy już z przygotowaną kartką na wyjeździe na autostradę. Miejsca do zatrzymania się auta, nie ma zbyt dużo, ale już po kilku minutach zgarnia nas jakiś pan jadący do miejscowości, będącej w połowie drogi do naszego celu – Kokury. Kierowca po angielsku zna dosłownie kilka słów, więc rozmowy jako takiej specjalnie nie ma. Przedstawiamy się jedynie i mówimy, że jesteśmy z Polski. Pan wysadza nas na parkingu jakiegoś marketu, przy głównej drodze. Zaraz obok jest zatoczka dla autobusów wiec miejsce idealne do kolejnej akcji autostop. Upewnia się tylko czy nam to pasuje, czy damy sobie rade i sayonara, czyli „do widzenia”.

Ruch dosyć spory, bo w końcu trwają jeszcze wakacje. Ktoś zawraca na światłach i do nas podjeżdża. To jakaś młoda japońska para macha do nas zapraszająco, żebyśmy wsiadali. Jadą dokładnie tam gdzie my i bardzo chcą nas zabrać :)

Wyglądają sympatycznie, chyba są w podobnym wieku co my i bardzo kontaktowi. Pomimo bariery językowej, w ruch idzie aplikacja do tłumaczenia na telefonie i przez kolejną godzinę sporo rozmawiamy. Po drodze okazuje się, że do odebrania mają jeszcze dwójkę swoich dzieci z przedszkola i już w komplecie, oraz bardzo wesołej atmosferze odstawiają nas na Kokura Station, gdzie chcemy spotkać się z naszym kolejnym gospodarzem – Junpeiem. Co prawda dzisiejszego dnia pokonaliśmy nie więcej jak 100 km, ale upewniliśmy sie, że autostop w Japonii działa i to całkiem sprawnie, a ludzi są meeega sympatyczni.

Znacie japońskie powiedzenie: „szczęście Kokury” ? (my też go nie znaliśmy ;)) – oznacza ono nieświadome uniknięcie katastrofy. Miasto, do którego dotarliśmy, poza swoimi walorami historycznymi, było największa japońską bazą broni i amunicji w czasie II wojny światowej. W związku z tym było jednym z głównych celów planowanych przez Amerykanów ataków nuklearnych. Były dwa podejścia i żadne nie doszło do skutku. Zamiast tego bomby spadły na Hiroszimę i Nagasaki.

Udaje nam się złapać trochę internetu, żeby dać znać Junpeiowi, że już jesteśmy. W międzyczasie idziemy na obiad do pobliskiej lokanty, w której wzbudzamy lekkie poruszenie :). Jesteśmy chyba pierwszymi turystami, którzy tam zawitali i sympatyczna starsza pani obskakuje nas z każdej strony. Nasz host musi być w pracy nieco dłużej, jednak widać, że stresuje się naszym spotkaniem – będziemy jego pierwszymi gośćmi z Couchserfingu. Dopytuje czy nie chcemy zostać dłużej, czy jedliśmy już obiad i czy wszystko ok ?

Spotykamy się dopiero ok. 19:30. Junepei podjeżdża swoim wypasionym Mercedesem. W środku lecą teledyski Madonny. Drobny gość, pod krawatem, z uśmiechem na twarzy, ale też mocno zestresowany słabą znajomością angielskiego.

Po raz kolejny, w ludzką interakcje wkracza technologia i przez kolejne kilka dni komunikujemy się głównie przy pomocy google translate, choć Junpei potrafi kilka zdań po angielsku. Co przykuło moją uwagę, zarówno w jego przypadku, jak i innych mieszkańców tego kraju, to nadmierne używanie słowa „przepraszam”. Japończycy potrafią przeprosić nawet za brzydką pogodę… :)

Mieszkanie Junpeia znajdowało się dosłownie kilka minut od stacji, więc już po chwili jesteśmy w sporych rozmiarów (zwłaszcza jak na standardy japońskie) apartamencie. Był po rozwodzie, więc mieszkał obecnie sam, choć miał czwórkę dzieci. Na swoim profilu, odpowiadając na pytanie o jednej niesamowitej rzeczy, jaką w życiu zrobił, napisał: małżeństwo i rozwód, jednak nie wyglądał na zbyt szczęśliwego z takiego rozwoju sytuacji. O couchserfingu dowiedział się z … programu telewizyjnego „Why do you come to Japan ?” :)

Mieliśmy do dyspozycji wszelkie możliwe „wypasy”: własny pokój, wypasione kino domowe, pełna lodówkę i wszelkie sprzęty domowe. Na wstępie powiedział nam również że możemy zostać ile chcemy, i jak dla niego może to być nawet miesiąc, bo lubi towarzystwo :) na wstępie dostajemy kilka drobnych prezentów (amulety na szczęście, wachlarze i specjalne opaski na upał oraz trochę przekąsek), co okazuje się japońską tradycją/zwyczajem. Notabene bardzo miłym.
Wieczór spędzamy na rozmowach, degustacji nie tylko japońskich alkoholi i wspólnym oglądaniu TV. Postanawiamy zostać 2-3 dni, żeby na spokojnie pozwiedzać okolicę i odsapnąć nieco od trybu namiotowego. Kolejny raz potwierdza się zasada, że ludzie, którzy dopiero zaczynają przygodę z couchserfingiem, są najfajniejsi.

20150806_172227 (Medium) 20150806_204309

7 sierpnia, piątek
/Kokura/
Junpei miał na 8:00 do pracy, więc gdy my wstajemy, jego już dawno nie ma. Mamy więc cały dzień na… pisanie posta o Korei.

Wieczorem wybieramy się wspólnie na sushi do restauracji typu Kaiten – czyli sushi podawane na talerzykach, ustawianych na specjalnych taśmach (przypominających taśmy z bagażami na lotniskach).

Zazwyczaj takie miejsca są bardzo oblegane i na miejsce, zwłaszcza wieczorem trzeba czekać dobre kilkanaście minut. Cały cymes polega na tym, że jeden taki talerzyk (na którym zazwyczaj są dwa kawałki sushi) kosztuje tylko 100 yenów, czyli 3 zł. Można więc najeść się na maksa. Junpei mówi, że jego rekord to 13 talerzyków. My z racji tego, że jesteśmy w gościach, poprzestajemy na 7-8 :) Próbujemy głównie Nigiri – czyli rolek z ryżu, a na nich różne smakołyki.
Od tuńczyka, przez krewetki i ośmiornice aż po… smażony boczek z przypieczonym majonezem. Tak, nie przesłyszeliście się. Sushi z boczkiem jest w Japonii znane i lubiane :) Wszystko to jedzie sobie w przypadkowej kolejności po taśmie, a my łowimy to na co mamy ochotę. Jeśli mamy zamówienie specjalne, korzystamy ze specjalnego ekranu dotykowego, a zamówienie przyjeżdża do nas mini platformą. Normalnie kosmos i Ameryka, a raczej Japonia :)

Puste talerzyki wrzuca się do specjalnego otworku przy stoliku (na ich podstawie jest potem wystawiany rachunek). Dodatkowym elementem rozrywkowym jest fakt, że co 5 talerzyków następuje gra/losowanie, w której można wygrać jakiś gadżet. Ot taka „japońskość” w całej okazałości.

To było fajne doświadczenie i super zabawa. Resztę wieczoru spędzamy w domu, sącząc japońskie piwko.

20150807_195432 (Medium) 20150807_200818 (Medium) 20150807_203338 (Medium) 20150807_210608 (Medium) 20150807_213033 (Medium)

8 sierpnia, sobota
/Kokura/

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na eksplorację miasta. Przedpołudniowy spacer do pobliskiego centrum handlowego na dosyć smaczny, ręcznie robiony, pełnoziarnisty makaron „soba”. W okienku Starszy pan mozolnie wałkuje i ugniata ciasto, a środku gromadka ludzi zajada taki makaronik z zupą i innymi dodatkami.

IMG_2048 (Medium)

Następnie półgodzinny spacer do Kokura Castle, czyli pozostałości fortyfikacji z epoki EDO, które strzegły tutejszego obszaru. Zresztą zainteresowanych dokładniejszą historią odsyłam np. tutaj: http://www.konnichiwa.pl/kokura-jo,10,252.html# . Pięciopiętrowa forteca, otoczona fosą i pięknymi ogrodami w stylu japońskim robiła duże wrażanie. W środku podziwiamy mini muzeum obrazujące życie w tamtych czasach. Jest sporo instalacji interaktywnych. Ponieważ pogoda jest dosyć dobra, to i widoki niczego sobie.

Po obejrzeniu fortecy zaglądamy jeszcze do pobliskiej świątyni, Przypomina ona nieco te, które widzieliśmy w Korei. Przechodząc przez specjalną bramę, wchodzimy na alejkę otoczoną drzewami i dochodzimy do dziedzińca. Jego głównym elementem jest sporych rozmiarów centralnie położona sala do modlitwy, z charakterystycznymi dzwonami, sznurami zwieszonymi z sufitu i wyłożona tatami (czyli matami z bambusa).

Wiele osób przychodzi tutaj pomodlić się w jakiejś sprawie lub prosić o przychylność losu. Najpierw obmywają ręce i twarz w specjalnej sadzawce, wrzucają pieniążka do skarbonki, klaszczą w dłonie, potrząsają sznurkiem, aby zadzwonił dzwonek i znów klaszczą. Taki oto rytuał, który spotkać można w japońskich świątyniach shintoistycznych.

IMG_2057 (Medium) IMG_2066 (Medium) IMG_2071 (Medium) IMG_2076 (Medium) IMG_2077 (Medium) IMG_2078 (Medium) 20150808_165934 (Medium) 20150808_170727-01 (Medium)

Robimy jeszcze szybki rekonesans po pobliskim centrum handlowym (bo poza historią, interesuje nas też codzienne życie Japończyków ;-)), przekąszamy coś po drodze i ruszamy do domu na spotkanie z naszym hostem. Przed jego powrotem z pracy mamy jeszcze chwilę czasu i Helenka tworzy fajny obrazek w podziękowaniu za gościnę.

Kolejny dzień Junpei ma wolny (no bo w końcu niedziela) i postanawia nas zawieźć do miejscowości będącej w połowie drogi na Mijajime – nasz kolejny cel. Pyta jeszcze czy na pewno nie chcemy zostać dłużej, bo jak o niego chodzi, to możemy zostać nawet miesiąc… :) Po raz kolejny przekonujemy się o tym, jak bardzo przejmuje się swoją rolą opiekuna, drukując dla nas dokładny opis trasy na kolejny dzień z kolorowymi mapkami i dwiema opcjami do wyboru.
Wieczorem dołącza do nas jego kolega Tatsuya, który jest grafikiem komputerowym i nieco lepiej umie angielski. Rozmawiamy o świecie, podróżach i Japonii, sporo się śmiejemy i popijamy kolejne wykwintne alkohole z lodówki Junpeia. Jutro ruszamy dalej.

20150807_222605 (Medium) 20150808_133721 (Medium)

9 sierpnia, niedziela
/Kokura – Mijajima/

Gdy rano wstajemy, na stole czaka na nas list od Tatsuyi, w którym napisał, że fajnie było z nami spędzić czas i życzy nam powodzenia w dalszej podróży. Junpei też wręcza nam list, który mamy otworzyć dopiero po pożegnaniu. Pakujemy manatki, ładujemy się do auta i ruszamy… do świątyni.

Jako że szczęścia nigdy za dużo nasz host postanawia pokazać nam jeszcze jedną (jego ulubioną) świątynię i poprosić o pomyślność dla nas. Kupuje dla nas kolejne amulety i możemy ruszać dalej. Jeszcze tylko przystanek w markecie, no bo przecież na pusto nie można jechać. Mimo naszych oporów zostajemy obdarowani pełnym prowiantem na drogę z kanapkami, ryżowymi trójkątami Onigiri (taka przekąska/sushi) i napojami :). No i kto powie, że życie autostopowicza jest ciężkie? Napewno nie w Japonii…

20150809_095859 (Medium) 20150809_095934 (Medium) 20150809_134227 (Medium)

Wysiadamy na service area, czyli rozbudowanym parkingu przy autostradzie i chwile jeszcze rozmawiamy żegnając się ostatecznie z Junpeiem. Bardzo przyjemnie wspominać będziemy te kilka dni w Kokurze i towarzystwo tego nieśmiałego, acz bardzo sympatycznego Japończyka.

Stajemy na wyjeździe i już po chwili zatrzymuje się niewielkie autko z kolejnym kierowcą, chętnym zabrać nas w okolice Miyajimy. Przy wsiadaniu podbiega jeszcze Junpei i tłumaczy po japońsku gdzie jedziemy. Wszystko ustalone, machamy na pożegnanie i można ruszać.

Nasz kierowca – Kiyoaki – okazuje się być… swego rodzaju kapłanem i nauczycielem w kościele Tenriko, czyli jak wyczytała potem Helenka, największej w Japonii sekty religijnej :). Gość niewiele starszy ode mnie, najnowsze hity grają, iphone w ręce, luźne ciuszki. No nie posądzilibyśmy go o bycie „księdzem”. Jego głównym domem jest Nara w okolicach Kyoto i właśnie tam zmierza. Teraz był w odwiedzinach w innej parafii. Rozmawiamy trochę, bo jego angielski pozwala na całkiem zaawansowaną komunikację. On opowiada nam o swoim życiu, my o naszej podróży. Kiyo, ma sporą rodzinkę, żonę i dwójkę dzieci. Jego ojciec i braci również pracują na rzecz kościoła. Jest naprawdę sympatycznie i droga mija nam niezwykle szybko. Wysiadamy na kolejnym service area, już bardzo blisko wyspy. Jeszcze tylko szybkie selfie, wymiana fejsbookowych kontaktów i po raz kolejny czas się pożegnać. To dopiero kilka dni w Japonii, a już nas tyle dobrego spotkało.

FB_IMG_1439277583444

Dreptamy „z buta” dobre 7-8 km, zanim udaje nam się złapać kolejnego, 10 minutowego stopa do samego portu (na pożegnanie Helenka dostaje mały prezent w postaci zmazywalnego długopisu :)), skąd pływają promy na wyspę Miyajima.

Tak to jest wyspa. Jedna z trzech głównych atrakcji Japonii, z piękną świątynią, malowniczym miasteczkiem i wspaniałymi widokami. Bilet na prom kupujemy w automacie (180 yenów) i po 20 minutach jesteśmy już po drugiej stronie. Jest też udogodnienie dla backpackerów takich jak my, a mianowicie camping, do którego zmierzamy :) Ponieważ grzeje całkiem porządnie, a nasze plecaki dosyć nam ciążą, próbujemy i tutaj łapać stopa. Udaje się. Do kempingu dobre 3 km.
Oczywiście jest też opcja autobusu, ale żal nam wydać po 160 yenów na tak krótki odcinek ;)

Po drodze mijamy całe zastępy młodzieży w harcerskich strojach, z flagami różnych krajów i sporymi plecakami. Ocho… będzie gęsto, myślimy sobie. Okazuje się, że właśnie dzisiaj zakończył się światowy zjazd skautów odbywający się gdzieś pomiędzy Miyajimą a Tokio i wiele ekip (a w sumie do Japonii przyjechało ich kilkadziesiąt tysięcy) postanowiło jeszcze kilka ostatnich dni „zabalować” w naszej okolicy. Na szczęście obsługa kempingu była sprytna i wydzieliła dla „normalnych” turistas, takich jak my, osobne pole namiotowe. 600 yenów za noc i postanawiamy zostać tu kilka dni. Do dyspozycji wszystko, co potrzeba. Jest też plaża, pomieszczenia do relaksu i mini sklepik.

Jednym z charakterystycznych elementów tej wyspy są również… półdzikie sarny, których jest ogromna ilość i zdecydowanie przyzwyczaiły się już do obcowania z ludźmi. Są nawet specjalne ogłoszenia, żeby uważać na swoje rzeczy i jedzenie, bo „głodne sarenki” chętnie się nimi zajmą :) No więc nasz namiot obstawiony jest chordą międzynarodowych skautów z jednej i stadem głodnych saren z drugiej… trochę takie kolonijne klimaty, ale i tak jest sympatycznie.

Idziemy jeszcze na piechotkę do centrum po jakiś prowiant, spotykając w mieście polską grupkę osób rekomendujących nam jakąś restauracje. Fajnie jest spotkać polaków po tak długim okresie, ale ekipa była chyba z tych „all inclusive” więc nie nawiązaliśmy jakiś bliższych relacji ;) My poprzestajemy na zakupach w minimarkecie, a dwie urocze starsze panie ekspedientki zalewają mi zupkę wrzątkiem i częstują darmową brzoskwinią. Helenka raczy się jakąś sałatką i onigiri, a to wszystko na schodach pobliskiej klimatycznej świątyni. Powrót do namiotu wśród śpiących na poboczu sarenek i szumu morza, kończy ten dłuugi dzień.

20150809_175615 (Medium) 20150809_184635 (Medium)

10 sierpnia, poniedziałek
/Miyajima/

Pierwszym celem dzisiejszego dnia są okonomijaki :-) Zachodzimy do lokanty znalezionej wczorajszego wieczoru, zasiadamy zaraz przed blachą, zamawiamy dwie standardowe porcje i przyglądamy się jak sympatyczna starsza pani przyrządza dla nas specjalność Miyajimy :-)

Okonomijaki – krok po kroku:
1. Na dużej blasze, podgrzewanej palnikami gazowymi smażą się naleśniki, obok nich dusi się kapusta, na której z czasem lądują plasterki boczku.
2. Kapusta z boczkiem przełożona zostaje na naleśnika i siup wszystko odwrócone zostaje do góry nogami, tzn. do góry naleśnikiem, tak aby i boczek mógł się trochę posmażyć
3. Czas na makaron. Suto skropiony słodkim, gęstym, ciemnym sosem i lekko podsmażony, przykryty zostaje kapustą z boczkiem i naleśnikiem.
4. Wszystko ostatecznie ląduje na usmażonym w międzyczasie omlecie.
5. Jeszcze tylko jeden obrót, tym razem do góry omletem i prawie gotowe.
6. Trzeba tylko posmarować jeszcze dużą ilością słodkiego, ciemnego sosu…

Danie pyszne, energetyczne, ale niestety również słodkie, przez co mimo tego, że teoretycznie można się nim najeść, to w niedługim czasie znowu jest się głodnym…

20150810_123826

Cel numer dwa (a atrakcja numer 1) to Świątynia Isukushima, wybudowana przy brzegu morza. Charakterystyczne dla tego miejsca dość duże przypływy i odpływy, powodują, że rankiem można zwiedzać świątynie stojącą na ziemi, a popołudniem „pływającą” na morzu.

Kilkadziesiąt metrów przed świątynią znajduje się charakterystyczna brama, zwana O-tori. Na żywo, w promieniach zachodzącego słońca wygląda naprawdę ładnie. Zdjęcia z broszur dla turystów nie kłamią ;-) Uroku nie jest w stanie przyćmić nawet łódź pełna turystów, którzy za ciężkie pieniądze zdecydowali się pod bramą przepłynąć… Choć była i dwójka takich, którzy pływali o własnych siłach. Tym pozazdrościliśmy pomysłu :-)

Brama O-Torii charakterystyczna jest dla świątyń shintoistycznych. Różnice między świątynią shintoistyczną a buddyjską znajdziecie tutaj: http://www.polonia-jp.jp/index.php/jezyk-japonski/item/1260-japonska-swiatynia-i-japonski-chram

Świątynia wybudowana została w 6 wieku, więc dość dawno (choć nie obeszło się bez przebudowy w międzyczasie). Intensywny kolor czerwono-pomarańczowy ma chronić ją przez złymi duchami…

Przed i po zwiedzaniu świątyni włóczyliśmy się po miasteczku, które ma jakiś tam swój urok, choć jest oczywiście bardzo turystyczne… (Świątynia Isukushima to jedna z trzech głównych atrakcji Japonii). Oprócz świątyni i okonomijaków „zaliczamy” też ostrygi, z których słynie ten region.

IMG_2099 (Medium) IMG_2105 (Medium) IMG_2114 (Medium) IMG_2123 (Medium) IMG_2138 (Medium) IMG_2140 (Medium) IMG_2144 (Medium) IMG_2146 (Medium) IMG_2195 (Medium) 20150810_121234 (Medium) 20150810_122804 (Medium) 20150810_155219 (Medium) 20150810_160122 (Medium) 20150810_160827 (Medium) 20150810_161014 (Medium) 20150810_163843 (Medium) 20150810_165026 (Medium) 20150810_182515 (Medium)

Jak się tak człowiek rozbestwi to na porządną kolację już nie zostaje. Posiłek skomponowany z tego, co na wyprzedaży w markecie nie należy jednak do najgorszych, a przy okazji ma się tę świadomość, że się jedzenie nie marnuje ;-)

Wracamy na kemping, tocząc rozmowy o tym i tamtym przy akompaniamencie cykad. Podobno są gatunki tych owadów, które żyją pod ziemią w stadium larwy przez 17 lat, by na ostatnie swoje 6 tygodni wyjść z podziemia i dawać koncerty… Tzn. męskie osobniki koncertują zwabiając tym samice… Szał… Ogólnie Korea i Japonia będzie kojarzyć mi się właśnie z tymi „koncertami”. Tylko co im karze grać??? No ja wiem, że wabią tym samice, żeby się rozmnażać. Nie o to jednak pytam ;-)

11 sierpnia, wtorek
/Miyajima/

Upał sprzyja kombinowaniu. Aby zminimalizować przemieszczanie się z plecakami, zapada decyzja, że robimy jednodniowy wypad do Hiroszimy z Miyajimy.

Zwiedzamy to, co jest obowiązkowe, czyli Muzeum Pokoju, w którym było tylu turystów, że nie było się jak poruszać. Jednak w niczym to nie przeszkadzało. Panowała względna cisza. Kolejka przesuwała się powoli, ale sukcesywnie. Emocje oczywiście były. Ciężko uwierzyć, że coś takiego się wydarzyło… Zresztą jak zawsze w takich miejscach.

Obok muzeum znajduje się Park Pokoju z pomnikiem w kształcie łuku, przez który widać w oddali charakterystyczny dla Hiroszimy budynek, a raczej tego, co z niego pozostało. Jedyny, który nie uległ całkowitemu zniszczeniu. Epicentrum wybuchu miało miejsce 150 metrów od niego (w muzeum dowiedzieliśmy się, że bomba wybuchła w powietrzu, co zmieniło nasze przekonanie o tym, że bomby wybuchają dopiero po zetknięciu z ziemią).

IMG_2206 (Medium) IMG_2215 (Medium) IMG_2217 (Medium) IMG_2221 (Medium) IMG_2222 (Medium) IMG_2223 (Medium)

W Hiroszimie bardzo popularną potrawą jest tsukemen. Po zwiedzaniu muzeum wybraliśmy się do knajpki, w której podobno serwują najlepszy. Tsukemen to makaron z mięskiem, jajkiem ugotowanym na twardo i warzywkami, które je się po uprzednim zanurzeniu w miseczce z sosem chili, z dużą ilością prażonego sezamu. Przy zamawianiu należy określić pożądaną ostrość potrawy.

Ja chciałam porcją normalną, Łukasz dużą. Doszło do małego nieporozumienia, bo pan zrozumiał „beer” (piwo) zamiast „big” (duża). Tym sposobem ja dostałam swoje jedzonko, a przed Łukaszem stanęło piwo. Na początku nie skojarzyliśmy, że to piwo jest dla nas. Myśleliśmy, że pan postawił je na barze i o nim zapomniał… Pan jednak nie brał się za przygotowywanie porcji dla Łukasza, więc musieliśmy interweniować ;-)

Kolejny raz trochę się zawiedliśmy na knajpce polecanej w przewodniku. Niestety, ale jest chyba tak, że ludzie, którzy recenzują lokale z jedzeniem, często przez przypadek znajdują jakieś miejsce. No i ok. Jedzenie im smakuje, więc piszą o tym w przewodniku. Tłumy turystów zaczynają przychodzić do danego lokalu i ni z tego, ni z owego taki lokal staje się sławny. I tak np. w tym przypadku, widać było, że knajpa bazuje głównie na opinii z przewodnika, bo tak naprawdę była mocno zaniedbana i obskurna. Nawet jeśli miała być stylizowana na taką bardziej „mroczną” to nie zmienia faktu, że czystością nie świeciła.

Jako że w Japonii odbywał się akurat festiwal fajerwerków, wieczorem podziwialiśmy przedstawienie, które rozpoczęło się, gdy dotarliśmy z Hiroszimy do portu. Fajerwerki z lądu, fajerwerki z promu, fajerwerki na wyspie. Szaleństwo.

20150811_173153 (Medium) 20150811_202628 (Medium)

12-13 sierpnia, środa i czwartek
/Miyajima/

Pada deszcz, więc siedzimy na kempingu i odpoczywamy. Nie obywa się jednak bez wypadu do miasta na okonomijaki ;-)

 

14 sierpnia, piątek
/Miyajima – Kyoto/

Ponieważ 16 sierpnia obchodzony jest w Japonii festiwal Obon, który bardzo chcieliśmy spędzić w Kyoto, nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć w drogę.

Pogoda się poprawiła, więc nie było przeszkód. Stopowanie rozpoczęliśmy już na wyspie. Jedno machnięcie i zabiera nas pan w podeszłym wieku, który jedzie po swoją córkę i wnuczkę do portu. Czyli tam gdzie my :-) Oszczędzamy tym sposobem 18 zł, bo tyle kosztował przejazd tych 3 km busem za dwie osoby…

Lunch w 7eleven w postaci jakiegoś gotowego dania odgrzanego w mikrofali, zjedzony na murku, w towarzystwie upartych mrówek, chcących koniecznie coś od nas skubnąć, może nie należał do tych, za którymi przepadamy najbardziej. Jednakże ceny w typowo turystycznych miejscach zdecydowanie przekraczają nasze możliwości, a posiłki swą wielkością tylko drażnią nam żołądki ;-)

Maszerujemy główną drogą, szukając dogodnego miejsca na łapanie stopa. Żadnej zatoczki nie widać, ostatecznie szukamy więc chociaż kawałka cienia. Znalazł się. Łapiemy. Napisaliśmy sobie kartkę, tak jak przystało na zawodowych autostopowiczów. Ambitnie łapiemy na Okoyamę, czyli ok. 200 km do przodu… Godzina ok. 14. Większość kierowców na nasz widok łapie się za głowę i wybucha śmiechem, no bo przecież to niemożliwe. Że niby stąd do Okoyamy? Przechodnie reagują tak samo :-)

Mija ok. 45 minut. W międzyczasie zatrzymał się tylko jeden chłopak w sportowym samochodzie. Chciał nas zabrać do Hiroszimy. Ale nam nie do końca to pasowało, bo robiło się coraz później, a nie ma nic gorszego od wylądowanie w środku ogromnego miasta. Do Hiroszimy mieliśmy z resztą tylko 20 km, a po drugie z plecakami nie zmieścilibyśmy się do jego samochodu :-P

Nie poddajemy się. Nie mija kolejnych 15 minut, a my siedzimy już w samochodzie u chłopaków jadących do Nagoji, czyli… jeszcze za Kyoto! Pytamy, czy możemy się zabrać z nimi i oczywiście w odpowiedzi słyszymy „nie ma sprawy!” :-D Złapaliśmy stopa na 400 km, prosto do naszego celu :-D

 

20150813_162129 (Medium) IMG_2236 (Medium) IMG_2240 (Medium) 20150814_145236 (Medium) DSC_0593 20150814_194748 (Medium)

Chłopaki wracają z Miyajimy. Są mniej więcej w naszym wieku, mają żony i po dwójce dzieci. Prowadzą na zmianę, przez co raz jeden, raz drugi opowiada nam o sobie i pokazuje zdjęcia z telefonu :-) Spędzamy razem ponad 7 godzin, więc jest czas na zapoznanie (na drogach był spory ruch, związany ze zbliżającym się festiwalem). Pomiędzy opowiadaniem chłopaki oglądają Robocopa II, a ja zaczytuję się w książce o Bushido, którą jeden z chłopaków miał w plecaku :-) Po drodze zahaczamy jeszcze o sushi z tej samej sieciówki, do której zabrał nas Junpei… Ah to sushi z boczkiem ;-)

Jeden z chłopaków pochodził z artystycznej rodziny. Pokazywał nam zdjęcia obrazów, które malują jego dziadkowie, żona oraz dzieciaki. Byliśmy pod wrażeniem.

Wysadzeni zostajemy na service area pod Kyoto :-) Starym obyczajem rozbijamy się gdzieś w „krzokach” i idziemy spać :-)

15 sierpnia, sobota
/Kyoto/

Rankiem zbieramy sprawnie namiot, podglądani przez ciekawskich podróżnych robiących sobie przerwę w jeździe ;-) Rozbiliśmy się co prawda za ogrodzeniem, ale to tylko wzmogło zainteresowanie, no bo co tam się może dziać za tymi krzakami?

Spakowani, zasiadamy jak gdyby nigdy nic wśród naszych „widzów” i po kilku minutach jesteśmy już jednymi z nich. Z pozoru niczym nie różniącymi się podróżnymi, pijącymi kawę… Ups… A jednak wyróżniliśmy się dziś nawet i tym. Chwila nieuwagi i się rozlało ;-P

Łapiemy. Do Kyoto Station (dworzec kolejowy) podwozi nas sympatyczna rodzinka: mama, tata i trójka chłopców w wieku 7 do 12 lat :-) Jest wesoło, zadajemy chłopakom najprostsze zdania po angielsku. Lekko zawstydzeni, ale odpowiadają. Z rodzicami rozmawiamy przez google translate :-)

W Kyoto przy dworcu, jak w każdym dużym mieście w Japonii, dzieje się… Olbrzymie centrum handlowe i zatrzęsienie sklepów. My oczywiście lądujemy w strefie jedzeniowej. Na stoiskach można było znaleźć wszystko, począwszy od fikuśnych ciasteczek i innych łakoci po kawior. Nam jednak trzeba czegoś bardziej konkretnego.

Zmieniamy centrum handlowe. Na piętrze z lokalami gastronomicznymi knajpek do wyboru, do koloru. Wybór pada na zupę udon (czyli gruby, biały makaron w rosołowym wywarze) z tempurą z cebuli… Ależ to było tłuste! Oprócz jedzenia piętro dostarczało też innych uciech. Setki stoisk z różnego rodzaju grami, zarówno dla chłopców, jak i dziewczynek, a może bardziej mężczyzn i kobiet, zdecydowanie mnie Helenkę przytłoczyło…

20150815_124128 (Medium) 20150815_154724 (Medium) 20150815_154837 (Medium)

Ok. 15 zaczęliśmy podążać w stronę domu rodzinnego Kiyoki – chłopaka, który wziął nas na stopa z Kokury do Miyajimy. Pytaliśmy go o kempingi w Kyoto, a on zaproponował nam spanie u siebie…

Droga do stacji metra wiodła przez hall dworca kolejowego. Bardzo sympatyczna, futurystyczna przestrzeń…

Dom Kiyoaki można było rozpoznać z łatwością. Zaraz przy nim stała bowiem świątynia, a sam część mieszkalna stanowiła jakby jej „plebanię”. Kręcimy się chwilę po obejściu, wołamy „helloł”, ale nikt do nas nie wychodzi. Ciężko stwierdzić, gdzie jest główne wejście do domu, bo budynek jest sporych rozmiarów. Nie chcemy też wyjść na intruzów. Zza jednego z okien słychać jakieś kobiece głosy. To pewnie mama i żona naszego hosta. Sam Kiyoaki obecnie przebywa w siedzibie głównej ich religii w miejscowości Tenri, gdzie pracuje jako nauczyciel.

Ale co to za religia? Założycielką Tenrikyo jest Nakayama Miki, żyjąca całkiem niedawno, bo w XIX wieku. Mając lat 41 dostała objawienia i zaczęła głosić swoje nauki, które z czasem przyciągały coraz więcej słuchaczy. W religii tej główną uwagę skupia się na osiągnięciu szczęścia. Liczy się to, co tu i teraz, dlatego trzeba starać się, aby przeżyć swoje życie jak najlepiej. Nie chodzi jednak o to, aby myśleć tylko o sobie. Aby być szczęśliwym, należy pomagać i dzielić się dobrami materialnymi z innymi ludźmi.

W odróżnieniu od Chrześcijaństwa nie istnieje niebo lub piekło. Dusza za każdym razem odradza się w nowym ciele, przy czym jedno życie nie ma wpływu na kolejne. W religii tej nie ma typowych kapłanów. Są tylko opiekunowie świątyń tak jak w przypadku rodzinki Kiyoaki.

Tenri, czyli miasto, w którym pracuje Kiyoaki, charakteryzuje się tym, że mieszkają w nim tylko i wyłącznie wyznawcy tej religii (miasto liczy 50 tysięcy mieszkańców, religię wyznaje ok. 2 milionów ludzi, głównie w Japonii). Do Tenrii każdego 26. dnia miesiąca przybywają pielgrzymi, by zgromadzić się w głównej świątyni (Nakayama Miki zmarła 26 stycznia 1887 roku). Każda ze świątyń tej religii dysponuje miejscami noclegowymi dla pielgrzymów, które tak jak w przypadku nas, czasem są też udostępniane „obcym” :-)

Wracając do sytuacji pod domem. Ostatecznie wejście pokazał nasz jeden z sąsiadów, sympatyczny starszy pan, który widząc nasze zagubienie, postanowił nam pomóc. Pewnie wziął nas za nowy nabytek ;-)

Mama, żona oraz siostra Kiyoki przywitały nas bardzo życzliwie i głośno. Kobietom towarzyszyła gromadka dzieciaków. Spotkaniu towarzyszył oczywiście lekki dreszczyk emocji, lecz początkowe skrępowanie szybko się gdzieś ulotniło. Siostra Kiyoki mówiła po angielsku, więc przejęła rolę tłumacza i naszego przewodnika po domu.

Do środka poprowadzeni zostaliśmy drogą przez świątynię, później przechodziło się korytarzem do części głównej domu, który zbudowany był z drewna. Zapach, który tam się unosił należy do moich ulubionych. Taki specyficzny zapach starych domów z drewna. A dom miał, jak się później dowiedzieliśmy, 70 lat.

Nasz pokój mieścił się na pierwszym piętrze. Na podłodze maty tatami, dwa materace, pościel, stolik, klimatyzacja. Ciepłe światło popołudniowego słońca nadawało pomieszczeniu bardzo przytulny klimat. Gospodynie karzą nam się rozgościć i zapraszają wieczorem na kolację.

Kuchnia w tym domu nie należała do zwyczajnych. Duży stół, przy którym mogło się pomieścić ok. 10 osób i duża przestrzeń dawały panią dużo możliwości :-) Widać, że dom gotowy jest na przyjmowanie gości i pielgrzymów.

Na kolację zaserwowano nam japońskie spaghetti z krewetkami :-) Mniam… W międzyczasie opowiadamy o naszej podróży i o tym, jak poznaliśmy Kiyoki. Jesteśmy pod wrażeniem, że mama i dziewczyny nie miały problemu z przyjęciem nas pod swój dach, pomimo tego, że Kiyoki musi przebywać w tym czasie w Tenri.

Na koniec pada zaproszenie na śniadanie… Na 7:30 ;-) Dla nas to środek nocy, ale nie śmiemy odmówić…

20150817_080638-01 (1) IMG_20150815_171649-01 (1)

16 sierpnia, niedziela
/Kyoto/

Śniadanko: miseczka ryżu (obowiązkowo ;-) ), nori (suszone glony), omlet jajeczny w stylu japońskim (warstwowy, kawałki krojone w postaci większych prostokątów) oraz ciepła zupa miso dały nam sporo dobrej energii do zwiedzania Kyoto – dawnej stolicy Japonii (do 1868 roku, gdy w Japonii skończyły się rządy Siogunów).

Tak się złożyło, że Kiyaki akurat był rankiem na chwilę w Kyoto i zgarnął nas ze sobą do centrum. Mieliśmy trochę wyrzuty sumienia, gdyż przyjechał specjalnie po nas, a gdy odjeżdżaliśmy, rozegrał się dramat pt. pożegnanie córki z ojcem. Mała nie chciała puścić Kiyaki, uczepiła się go najmocniej jak potrafiła i krzyczała w niebogłosy…

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od buddyjskiej Świątyni Kiyomizudera. Jej historia sięga 8 wieku. Panuje w niej fajny klimat, a z ogromnej werandy można podziwiać widok na okoliczne wzgórza. Przysiedliśmy tam na dłuższą chwilę by przyjrzeć się dokładniej wykończeniu oraz temu, co tam się dzieje. W każdej świątyni buddyjskiej do dyspozycji wiernych jest tzw. bęben modlitewny. Ludzie podchodzą do niego, stukają pałeczką i oddają Buddzie pokłon. Pan strażnik, chcąc zaprezentować pewnej pani jak się to robi, wziął pałeczkę i grzmotnął w bęben z całej siły, tak że pani podskoczyła, łącznie z kilkoma innymi modlącymi się osobami. Sytuacja wyglądała dosyć komicznie. Pan był natomiast dumny jak paw..

IMG_2242 (Medium) IMG_2248 (Medium) IMG_2255 (Medium) IMG_2264 (Medium) IMG_2265 (Medium) IMG_2267 (Medium) IMG_2269 (Medium) IMG_2273 (Medium) IMG_2276 (Medium) IMG_2280 (Medium) IMG_2282 (Medium) IMG_2284 (Medium) IMG_2289 (Medium) IMG_2291 (Medium)

Na uwagę zasłużył jeszcze jeden pan. Aby podziwiać świątynię, można było się udać na punkt widokowy (był to w zasadzie chodnik prowadzący do pagody, z barierką). I na tym chodniku wszyscy robili sobie oczywiście zdjęcia. A ów pan, z reklamówką w ręce stwierdził, że on tym turystom będzie pomagał (być może był przeciwnikiem selfie i w ten sposób postanowił walczyć z tym zjawiskiem). A mianowicie dosłownie wyrywał aparaty/telefony z rąk, instruował jak należy się ustawić, po czym robił 3 ujęcia: na poziomo, na pionowo i z bliska :-) Można? Można!

Kolejne atrakcje to dwie, bardzo podobne do siebie, świątynie buddyjskie Higashi-Honganji i Nishi Honganji. Olbrzymie budowle, o wiele mniej urokliwe od poprzedniej świątyni, zapewne przez to, że o wiele młodsze (17 i 19 wiek).

IMG_2297 (Medium) IMG_2299 (Medium) IMG_2300 (Medium) IMG_2301 (Medium) IMG_2302 (Medium) IMG_2304 (Medium) 20150816_135010-01 (Medium) 20150816_155654 (Medium)

Chcieliśmy tego dnia zdążyć jeszcze do Zamku Nijo, ale mimo szczerych chęci nam się nie udało (zamykali o 17:00, ale ostatnie wejście było o 16:00). Zamek został więc przełożony na dzień następny.

Na 40 minut przed zamknięciem zdążyliśmy natomiast do Muzeum Mangi… Sami nie wiemy, czego się spodziewaliśmy, ale muzeum okazało się być swego rodzaju „biblioteką” i jeśli jest się fanem Mangi, to można tam było spędzić cały dzień. Chętnie byśmy poczytali na spokojnie, no ale oczywiście nie było czasu… ;-) Bilet wstępu należał do najdroższych, jakie przyszło nam zapłacić: 800 yenów, czyli 25 zł od osoby…

20150816_180411 (Medium)

Po Mandze ruszyliśmy w kierunku street food (uliczki z jedzeniem). Zjedliśmy tam na szybkiego takoyaki, czyli kulki z ciasta z mąki pszennej z kawałkami kałamarnicy, pieczone na specjalnej „patelni” z półkulistymi otworami. Takoyaki sprzedawane były na otwartym stoisku, zamówienie składało się poprzez maszynę, dzięki czemu dziewczyna, która je smażyła, mogła skupić się tylko na pracy. A miała co robić… Patelnia była sporych rozmiarów, kulek smażyło się kilkadziesiąt, a ona każdą z nich musiała po kolei odwracać, żeby się nie spaliły… Robiła to w zawrotnym tempie, ale nie pozazdrościliśmy jej roboty…

Ośmioma kuleczkami takoyaki na pół ciężko sobie pojeść, więc w drodze ku głównej atrakcji (festiwal Obon), zahaczyliśmy jeszcze o najtańszą z możliwych lokant, w których je się na stojąco. Zamówiłam zupę z makaronem soba i jajkiem. Jak się okazało, była to wersja z jajkiem na surowo, wbitym ot tak, zaraz przed podaniem… Na szczęście zupa była w miarę gorąca :-)

Zbliża się godz. 20 więc czas kierować się w stronę rzeki, płynącej przez środek miasta, skąd rozpościera się podobno dobry widok na okoliczne wzgórza. Na nich bowiem tego wieczoru mają zapalić się ogniska ułożone w kształcie buddyjskich znaków. Ale o co w ogóle chodzi? Festiwal Obon to trochę takie nasze Święto Zmarłych. Buddyści wierzą, że w tym czasie dusze zmarłych powracają na ziemię. W połowie sierpnia, tak jak my w listopadzie, odwiedzają groby swoich bliskich. Palenie tych ognisk na wzgórzach odbywa się na zakończenie tego festiwalu i ma pomóc duszom zmarłych powrócić do świata duchów.

Po dotarciu nad rzekę okazało się, że tłumy widzów już się zebrały. Było lekkie zamieszanie. Część ludzi nie wiedziała, czy w dobrym miejscu stoją. Przystanęli, bo inni stali ;-) Ogólnie okazało się, że mostów na rzece w tej okolicy nie wiele było widać… Być może należało udać się bardziej w górę rzeki. Kierowaliśmy się jednak radą pana z informacji turystycznej, który zaznaczył nam na mapie odcinek dobry do obserwacji. Teoretycznie jak się okazało ;-)
Powrót co domu Kyioaki i spanko…

17 sierpnia, poniedziałek
/Kyoto/

Śniadanko: ten sam zestaw co wczoraj, tylko zamiast omleta, dzwonek łososia… Jedzeniowe wypasy wprawiają nas w lekkie zakłopotanie… Gdy schodzimy na dół do kuchni wszystko już gotowe. Mało tego… Przed wyjściem „na miasto” dostajemy przykaz powrotu o 17:30. Na rodzinnego grilla… :-)

Zwiedzanie zaczynamy od Zamku Nijo, czyli dawnej rezydencji szogunów. Otoczony fosą i ogrodem nawet przypadł nam do gustu :-) Co nam się spodobało (o dziwo!) to wytyczona trasa oglądania. Idzie się w kolejce, zwiedza wszystko po kolei, nie ma szans ominąć jakiegoś pomieszczenia i nie ma zamieszania, co jest szczególnie istotne w Japonii, gdzie ilość zwiedzających jest zazwyczaj duuuża… A my o tym, że rezeszcząca podłga nazywana jest „słowikową”, dowiedzieliśmy się po fakcie ;-)

Jedziemy dalej. Zabytkowy tramwajem, jakże uroczym i eleganckim, suniemy ku dzielnicy Arashiyama. Tam czeka na nas kolejna świątynia o nazwie Kogenji, ogród zen i bambusowy las. Świątynia była dość prosta, ale nie banalna. Wraz z otaczającym ją ogrodem stanowiła idealne miejsce do odpoczynku i kontemplacji, gdyby oczywiście nie tłumy turystów ;-) To samo tyczy się bambusowego lasu i wiodącej przez niego ścieżki. Wystarczyło jednak podnieść głowę w górę i można się było zachwycić.

IMG_2318 (Medium) 20150817_110934 (Medium) 20150817_111706 (Medium) 20150817_115051 (Medium) 20150817_115924 (Medium) 20150817_120619 (Medium) 20150817_121030 (Medium) 20150817_130422 (Medium) 20150817_132318 (Medium) 20150817_141420-01 (Medium) 20150817_142143 (Medium) 20150817_142621-01 (Medium) 20150817_143952 (Medium) 20150817_150332 (Medium) 20150817_152943 (Medium) 20150817_153525 (Medium) 20150817_165641-02 (Medium) 20150817_174746-01 (Medium)

Ok. 18 zjawiamy się na grillu. Lekko spóźnieni, ale goście w sumie dopiero zaczęli się schodzić. Kyoiki na czwórkę rodzeństwa. Dwie siostry (zamężne + 2 i 3 dzieciaków), jeden brat również założył już rodzinę i ma dzieci, a drugi, najmłodszy jeszcze nie. Wszyscy oni byli obecni na tym grillu. Nie było tylko Kiyoki, gdyż musiał zostać w Tenri. Dodatkowo zjechało się kuzynostwo i znajomi. Jak się później dowiedzieliśmy, grill zorganizowany został z okazji 30-rocznicy śmierci dziadka.

Amerykańskie hity na cały regulator z głośników postawionych w świątyni? Czemu nie :-) Poza tym imprezka nie różniła się od znanego nam grillowania. Może tylko tym, co na grillu. Mięsko (głównie wołowina oraz kurczak) i inne specjały (boczek, owoce morza, dynia, kukurydza, cukinia) w postaci dość małych kawałków, dawały możliwość skosztowania wszystkiego po trochu. Ponadto na grillu przypiekał się ryż w formie ugniecionych trójkątów. Nie zabrakło też małych kiełbasek. Oczywiście mama Kiyoki dwoiła się i troiła, by nam niczego nie zabrakło.
Wdajemy się w dłuższą pogawędkę ze szwagrem o imieniu Teppi. Zajmuje się nadrukiem koszulek. Jedna z jego fabryk znajduje się w Kambodży, czyli tam dokąd wkrótce zmierzamy. Wspólne tematy pojawiają się więc jeden po drugim.

W międzyczasie nie mogło oczywiście zabraknąć robienia zdjęć, w czym Japończycy są naprawdę nieźli. Dwa palce w górę na znak zwycięstwa (co ma takie znaczenie jedynie u nas, w Japonii bowiem nie oznacza niczego konkretnego), szeroki uśmiech i cyk, cyk, cyk…

Grill nie obył się bez piwka, w całkiem sporych ilościach. Każdy, kto przychodził (łącznie z nami, z czym dobrze trafiliśmy, bo był dylemat co kupić) przynosił bowiem co najmniej jedną jego zgrzewkę… A pod koniec pojawiły się też i mocniejsze trunki w postaci japońskiego sake…

Bardzo fajnie było uczestniczyć w tej imprezce. Poobserwować Japończyków jak spędzają czas w większym gronie, żartują, witają się ze sobą lub żegnają na dowidzenia. Jak dzieciaki szaleją, wspinają się gdzie nie powinny lub zmęczone zasypiają dziadkom na kolanach. To są właśnie te momenty, które najbardziej lubimy i które przynoszą nam najwięcej satysfakcji z podróżowania. Bilet do muzeum, zamku czy świątyni może kupić każdy. Wejść komuś do domu nie jest już tak łatwo.

20150817_184422 (Medium) 20150817_185753 (Medium) 20150817_195207 (Medium)

18 sierpnia, wtorek
/Kyoto – Tenri – Nara/

Śniadanko: standardowy zestaw z jajecznicą w roli głównej. Czyżby również w Japonii był to najlepszy sposób na kaca? ;-)

IMG_20150815_194420-01

Umówieni na 10 z bratem Kyioki o imieniu Tomoaki, pakujemy plecaki i żegnamy się z całą ekipą. Ceramiczne naczynko na przyprawy, a w środku żuraw origami (w Japonii symbol szczęścia i długowieczności) mają stanowić pamiątkę po naszych odwiedzinach. Mama Kyoki podarowała nam na odchodne całą reklamówkę tzw. suchego prowiantu w postaci ciasteczek, chipsów i kitketów o smaku zielonej herbaty :-)

Ale to nie koniec. Tomoaki zabiera nas jeszcze na wycieczkę do Tenri, gdzie mamy spotkać się z Kyioki. Mieliśmy w planach jechać tam na własną rękę, ale zanim o tym wspomnieliśmy padła propozycja, że Tomoaki nas tam podrzuci. Naprawdę nieźli są w tym pomaganiu…

20150818_113824 (Medium) 20150818_130437 (Medium)

Po drodze zgarniamy jeszcze kuzynkę Yui. Kyoiaki stacjonuje przy głównej świątyni ich religii, więc jedziemy prosto tam. Na miejscu oprócz Kyoiaki wita nas jeszcze para jego znajomych, którzy dobrze mówią po angielsku i oprowadzają nas po całej świątyni. Spotkanie trwa ponad godzinę, a że dyskusja jest dość ciekawa, czas leci nam bardzo szybko. Skupiamy się głównie na ich religii, wyszukując przy okazji różnice i podobieństwa z naszą.

Po zwiedzaniu Kiyoki nalega na to, żebyśmy zjedli z nim lunch w „domu pielgrzyma”. Tak też się dzieje, po czym zostajemy odwiezieni do pobliskiej miejscowości Nara. Zadowoleni z nowo zawartej znajomości i jednocześnie lekko skrępowani olbrzymią gościnnością, dziękujemy Kiyoki raz jeszcze, po czym pada ostatnie słowo „sajonara”.

Ekipę wspominać będziemy z wielkim sentymentem…

Nara to miasto pełne świątyń. Podobno. Nam udaje się zobaczyć z zewnątrz tylko jedną, najważniejszą Todaiji. Tylko z zewnątrz, bo niestety świątynia była już zamknięta, a my nie chcieliśmy spędzać nocy w centrum miasta.

20150818_165846 (Medium) 20150818_170617 (Medium)

Daleko jednak tego dnia nie ujechaliśmy, bo jedynie metrem do drogi prowadzącej w kierunku Fuji, naszego kolejnego celu. Namiot rozbiliśmy w gdzieś pomiędzy jakimiś stawami a polami uprawnymi. Teren według mapy był teoretycznie parkiem :-)

19 sierpnia, środa
/Nara – Shizuoka/

Noc w okolicach parku na przydrożnym, ogrodzonym parkingu/trawniku była spokojna i dosyć wygodna. Jednak już wczesnym rankiem, poza wyraźnie słyszanym pokropywaniem, dobiegły nas również odgłosy podjeżdżających i parkujących samochodów. Hmm.. Czyżbyśmy wzbudzili aż takie zainteresowanie w okolicy. Nie chcąc jednak wywoływać zbytniej sensacji, postanawiamy przeczekać ten ruch, ale gdy godzinkę później składamy już nasz namiot, okazuje się, że jednak był to lokalny parking a my „obstawieni” jesteśmy, kilkunastoma już autami :)

Nie tracąc więc czasu, a i uciekając przed pogarszającą się pogodą, ruszamy do pobliskiego marketu na śniadanie. Godzina ok. 10:00 to czas, w którym głównie zakupy robią lokalni emeryci. A wśród nich lekko już zmoczeni, z naszymi tobołkami, paradujemy my. Hehe, to było na pewno dla nich niemałe zaskoczenie…

Niestety w samym markecie miejsca do skonsumowania zakupionych pierożków, sałatek i Onigiri specjalnie nie ma. Udajemy się więc kilkaset merów dalej do obczajonej poprzedniego wieczora stacji benzynowej. Posiadała ona małą, ale wygodą przestrzeń do siedzenia z łazienką, prądem i automatem z wodą. Pytamy grzecznie czy możemy przeczekać tu ulewę, która właśnie się rozpoczęła i tak koczujemy dobre 1,5 godziny.

Gdy pogoda nieco się poprawia, znajdujemy odpowiedni wyjazd na autostradę, choć spodziewaliśmy się nieco większego ruchu. Zapewne większość ludzi wybiera główną autostradę biegnącą z Kyoto w stronę Tokyo. Stajemy przy zatoczce, wyciągamy kartkę i lekko schowani pod parasolem, liczymy na łut szczęścia. Mija dobre 45 minut, ale w końcu zatrzymuje się auto, a w nim młode małżeństwo, które co prawda jest z tych okolic, ale widząc nas i pogodę postanawiają nam pomóc, podrzucając do najbliższego Service Area :) Pani studiowała chwilę w Australii, więc jej angielski pozwala nam nieco porozmawiać, a raczej jak zwykle poopowiadać o nas, bo zazwyczaj kierowcy są zainteresowani skąd jesteśmy, co tu robimy i jak nam się podoba Japonia…

Dalej idzie już sprawnie. Dwie młode ekipy do kolejnych Service Area i tak aż do Shizuoki. Generalnie za każdym razem, wywołujemy lekkie poruszenie, a ludzie naprawdę angażują się w pomaganie nam, jak najlepiej potrafią. W niektórych przypadkach kończy się na kupowaniu nam przekąsek, w innym zaś na dzwonieniu po rodzinie, żeby zapytać, gdzie najlepiej nas wysadzić :)
Koniec końców docieramy około 70 km od celu do kolejnego rozbudowanego parkingu zwanego w Japonii Service Area i tu kończymy przygodę na dzisiaj. Co prawda próbujemy z 40 min pod samą stacją Shell, ale pan z obsługi nas przegania, sugerując, że stoimy w niezbyt bezpiecznym miejscu. Ostatecznie postanawiamy rozbić na trawniku z dala od ludzi nasz mały domek i zaatakować nasz ostateczny cel rano.

Tutaj uwaga o samym stopowaniu w Japonii. Poza tym, że jest łatwo i ludzie (zwłaszcza jeśli stoisz z kartką) szybko łapią o co chodzi, to i jak przystało na rozwinięty kraj, mamy do dyspozycji całkiem przyjemną infrastrukturę drogową. Każdy parking ma toalety, miejsce do siedzenia, sklepik, często restauracje lub większe minimarkety, a nawet darmowy internet. Dodajcie do tego sporo trawników i mamy przepis na szczęście przymęczonego autostopowicza w drodze :).

20150819_130839 (Medium) 20150819_184419 (Medium)

20 sierpnia, czwartek
/Yamanakako/

Korzystając z zaplecza gastronomicznego oraz sanitarnego, jakie oferuje nasz „autostopowy raj” organizujemy się do wyruszenia w okolice naszego kolejnego celu, czyli góry Fuji. Poranna kawa, kolejna porcja sycących i niezmiennie nam smakujących ryżowych trójkątów Onigiri plus jakieś słodkie bułeczki i w drogę. Pogoda dosyć ładna i nie zapowiada się, żeby miało padać. Od kilku dni zresztą śledzimy temat, bo chcemy wydrapać się na najwyższy szczyt Japonii i mieć stamtąd jakiś fajny widoczek…

Dzisiejszy cel to Yamanakako, czyli jedna z miejscowości znajdujących się najbliżej Fuji (Jest jeszcze kilka innych, jak Gotemba, Fujiyoshiwa albo Fujinomiya – każda z nich może stanowić doskonałą bazę do wyjścia w górę), tuż nad jeziorem Yamanaka.
Wybraliśmy to właśnie miejsce, ponieważ jest tam jeden z niewielu campingów w okolicy i wydawało nam się, że dodatkowa bliskość jeziora będzie sympatycznym elementem naszego pobytu u podnóża Fuji.

Pojedzeni, spakowani, kartka z napisem Gotemba (jako największa miejscowość w okolicy i miejsce zjazdu z głównej autostrady) gotowa, więc można ruszać.
Łapiemy stopa z panami w skafandrach robotniczych (ewidentnie są w pracy), którzy raz-dwa podrzucają nas o dobre 40 km. Arigato gazajmas – czyli dziękuje bardzo i już szukamy kolejnego chętnego, którym okazuje się jakiś pan jadący w stronę Yokohamy. Jest tak miły, że podwozi nas pod sama stację klejową w Gotembie (czasem właśnie taki punkt strategiczny, łatwiej jest wytłumaczyć, niż „do centrum” ;))

Zasięgamy informacji u sympatycznej, ale dosyć gadatliwej pani z centrum turystycznego o tym, jakie są drogi wyjścia na Fuji, jak dotrzeć najłatwiej na nasz camping i gdzie tu można coś tanio i dobrze zjeść :) Idziemy na zarekomendowany przez nią Udon z ciastkami ryżowymi. Knajpka mikroskopijna, jeden stolik, reszta je przy barze, za którym jak małe robociki zapylają dwie wiekowe już panie. Widać, że knajpka ma renomę, bo tłumek przewija się przez cały czas, jak tam jesteśmy. Smaczna zupka ala rosołek, do tego spora porcja makaronu do wysiorbania (a siorbać należy i jest to w dobrym tonie – jeśli nam smakuje) i trochę dodatków. To typowy japoński posiłek.

Pani z informacji proponuje nam na odchodne autobus do Yamanakako, gdzie jest nasz camping, ale my obstajemy przy autostopie. Myślę, że dla Japończyków nie do końca zrozumiałe są nasze pobudki, dla których lubimy jeździć właśnie autostopem i często nasze tłumaczenia spotykają się tylko z lekkim uśmiechem, lub komentarzem „przecież autobus kosztuje tylko 30-40 zł”…

Po drodze kupujemy butlę z gazem, aby na kempingu móc sobie coś ugotować, chociażby poranną kawę. Robimy również spore zakupy jedzeniowe w centrum handlowym, które po raz kolejny (z racji podziwiania mnogości i różnorodności japońskiego asortymentu spożywczego).
Obładowani jak wielbłądy, łapiemy parę Japończyków, która wybiera się na kolację z okazji urodzin żony. Podrzucają nas pod sam camping, ale po drodze oczywiście zatrzymujemy się w 7eleven na małe zakupy. To znaczy, my ich nie planowaliśmy, ale państwo postanowili nie wypuszczać nas z pustymi rękami i dostajemy zestaw „typowych japońskich przekąsek”. No jak tu odmówić ? :)

Pomimo bliskości jeziora, camping okazuje się być kilkaset metrów w głębi lasu i kosztuje dosyć sporo, bo 2200 yenów (66 zł) za noc. Niestety nie mamy wyjścia, bo to i tak najtańsza opcja.
Wydzielonych miejsc jest kilkadziesiąt, a poza nami są jeszcze jacyś harcerze i jedna rodzinka. Pan z obsługi postanawia jednak przydzielić nam pole zaraz obok nich… hehe. Ani nam, ani tejże rodzince specjalnie to nie pasowało. Oni właśnie zasiadali do kolacji, my lubimy jednak odrobinę prywatności (no chyba, że akurat rozbijamy się na jakimś parkingu ;)). Głowa rodziny postanowiła interweniować, ale w sposób lekko zakamuflowany. Żeby przypadkiem nikogo nie urazić. Sugeruje nam (a w zasadzie perswaduje), że to pole nie jest zbyt równe i w ogóle jakieś takie małe. No więc on nam załatwi lepsze ;) No i załatwił!

Nie wiedzieć czemu, targały nim chyba po tej akcji wyrzuty sumienia, więc wysłał emisariusza w postaci swojego młodszego syna z dwoma zimnymi piwkami dla zmęczonych polskich turistas. Przyjęliśmy dary, podziękowaliśmy na migi i poszliśmy w kimono :)

21 sierpnia, piątek
/Fuji/

Na campingu życie płynie. Na śniadanie kawa i jakiś makaron w budynku kuchennym.
Sprawdzając pogodę 2 dni temu, wiedzieliśmy, że opcji na wyjście mamy dwie, albo dzisiaj popołudniem, aby trafić na okno pogodowe rano na szczycie albo jutro, żeby zdążyć na zachód słońca. W pozostałe dni miało popadywać i być bardzo pochmurno. Postanawiamy wyjść dzisiaj, tzw. szlakiem Shubashiri, aby zdążyć na 5:00 rano dnia następnego na wschód słońca – podobno wtedy widok z najwyższego wulkanu w Japonii (3776 m npm) jest najpiękniejszy. Przepakowujemy nasze plecaki, biorąc tylko to, co najważniejsze – prowiant, kurtki i ciepłe rzeczy. Resztę wraz z moim plecakiem zostawiamy u panów z obsługi campingu, na przechowanie.

Z informacji wcześniej wyczytanych wiemy, że szlaków na górę jest 5, każdy z nich ma różną długość, stopień trudności, widoki po drodze i co za tym idzie, cieszy się różną popularnością. Ten najbardziej popularny wiedzie z Fujiyoshiwy, i to tam zmierzają rzesze turystów m.in. z Tokio. Każdy ze szlaków podzielony jest tzw. stacjami, czyli czymś w rodzaju schronisk górskich, w których można coś kupić lub się przespać.

Dla ułatwienia i skrócenia czasu wyjścia większość startuje ze stacji 5, do której dociera się specjalnymi autobusami, a następnie idzie się, w zależności od wybranej trasy od 5 do nawet 8 godzin na sam szczyt. My do pokonania będziemy mieli ponad 6,5 godziny startując z 2000 m npm.

Ale najpierw trzeba tam dotrzeć… udaje nam się złapać z Yamanakako autostop do miejscowości Shubashiri, choć na początku Helenka z roztargnienia pisze nazwę miejscowości po koreańsku ;) Na ziemię sprowadza nas szybko jakiś starszy pan, mówiąc, że tu Japonia, a nie Korea (trzeba pamiętać, że oba narody niezbyt się lubią)!

Ostatecznie biorą nas swoją terenówką, jacyś oficjele z pobliskiej gminy jadący na spotkanie/do pracy. Trzech panów pod krawatami, ale za to bardzo rozweseleni naszym spotkaniem. Poczuli się w obowiązku odstawić nas pod sam autobus, a po drodze toczyli z nami bardzo zacięte rozmowy opowiadając o okolicznych atrakcjach i wypytując o nasze dotychczasowe doświadczenia podróżnicze. Zaprosiliśmy ich do Krakowa i podziękowaliśmy z podwózkę.

Ponieważ jest jeszcze dosyć wcześnie, bo około 16:00, a my chcemy jechać dopiero o 18:00 (nie chcemy wystartować zbyt wcześnie, bo i tak na górze nie będzie co robić, a tylko byśmy pomarzli), wracamy się do pobliskiego centrum turystycznego na obiad i krótkie posiady. Zamawiamy w automacie zupę udon i jakiś ryż z dodatkami. Może nie są to jakieś frykasy, ale niedobór energii uzupełniony i będzie można spokojnie ruszać do góry.

Nie pada, a to dosyć dobry znak :) Wsiadamy do autobusu, który zawiezie nas do 5 stacji. Poza nami w autobusie jest jeszcze tylko jedna rodzinka. Nasuwa nam się wniosek, że dużych tłumów na górze być nie powinno (jakże mylny :)).

Plan jest prosty. Wyruszamy ok. 19:00, dochodzimy do 6-7 stacji na wysokości 3000 m npm, tak aby na górę mieć jeszcze 2-3 godzinki i odpoczywamy/kimamy na ławeczkach, czekając na 24:00, aby wyruszyć w stronę szczytu. Tym sposobem mamy przed sobą dwa etapy, odpoczniemy chwile po drodze (co może spowolni efekt „zombie” na górze) i będziemy na górze ok. 4:00 rano mając około 1,5 godziny zapasu do wschodu słońca. Na szczęście w plecaku mamy sporo ciepłych rzeczy, nasze nepalskie kocyki, trochę prowiantu, a nawet kuchenkę dzieki, której możemy zrobić sobie herbatę. Czyli generalnie tylko „napierać”…

Droga dojazdowa do piątej stacji zajmuje około 30 min, a pan kierowca straszeni nas przepraszał (jak to Japończycy mają w zwyczaju), że musi jechać tak wolno, bo jest dosyć stromo. Na miejscu wita nas ostatni, przed zachodem słońca widok na Fuji, które na chwile wyjrzało spośród chmur. Samotny szczyt wulkanu wyrasta ponad wszystko dookoła i robi wrażenie ogromniastej, ale dosyć łagodnej góry.

Kilka osób z obsługi zagaduje nas czy wiemy gdzie iść, czy potrzebujemy jakiejś pomocy itd. Widać, że w Japonii, jeśli ktoś pracuje z klientem, to wkłada w to całe serce i robi to z autentyczną szczerością, a nie z przymusu. Za punkt honoru stawiają sobie najlepszą pomoc drugiej osobie. Bardzo to miłe, a człowiek czuje się naprawdę „zaopiekowany”. W jednym ze straganów starsza pani częstuje nas zieloną herbatą na drogę i można ruszać. Widzimy kilka osób, które dopiero zeszły z góry, ale takich jak my ruszających w stronę szczytu jest bardzo niewiele.

Lekko kropi, więc ubieramy kurtki, zakładamy czołówki i ruszamy. Trasa jest dobrze oznakowana drogowskazami, sznurkami i wydeptanymi śladami ścieżki. To nasze pierwsze wyjście na wulkan i sami nie wiemy czego się spodziewać. A jak się obudzi (ostatnio czytaliśmy jakieś raporty o wzmożonej aktywności pod powierzchnią Fuji…)? Oby nie :) W powietrzu czuć zapach dymu/gaszonego ogniska. Pod nogami pył wulkaniczny i skałki o dziwnych kształtach. Jeszcze do tego ciemna noc i jest klimat. Idziemy w lekkim stresiku, ale bardzo sprawnie… ścieżka zwija to w jedną to w drugą stronę i wspina się coraz wyżej.

Po godzinie jesteśmy już pod pierwszą stacją. Na prawie 20 min wcześniej niż przewiduje szlak, znaczy że tempo jest niezłe. Człowiek skupia się głównie na nie zgubieniu szlaku i omijaniu przeszkód pod nogami. Nie czujemy aż tak się zmęczenia i wdrapujemy się bardzo sprawnie. Po drodze mijamy kolejne ekipy i pojedynczych piechurów. Jedni w profesjonalnych ubraniach do turystyki górskiej (śmiejemy się, że to taki typ ala norwegowie – piękni i kolorowi z wszystkimi najnowszymi gadżetami). Inni zaś w stylu „klapkowcy spod morskiego oka” czyli parasol, szkolny plecak, jakieś modne trampeczki i bambusowa czapka z serii „zbieracz ryżu” :) Ci drudzy ewidentnie męczyli się po drodze niemiłosiernie…

Około 21:00 docieramy do stacji 6,5, która jest niewielką chatką z miejscami do spania dla turystów, mini sklepikiem i toaletą. W odróżnieniu od poprzedniej, którą mijaliśmy brak jednak napisu, że nawet za siedzenie na ławeczkach na zewnątrz obowiązuje opłata 150 yenów. Tutaj jest za darmo, więc korzystamy wraz z innymi piechurami, rozkładając się wygodnie (o ile to możliwe na plastikowych krzesełkach) i próbując „zawiesić oko”.

20150821_175033 (Medium) — kopia 20150821_175929 (Medium) — kopia 20150821_183223 (Medium) — kopia 20150822_011143 (Medium) — kopia 20150822_020442 (Medium) — kopia 20150822_025417 (Medium) — kopia 20150822_042233 (Medium) — kopia

22 sierpnia, sobota
/Fuji/

Ponownie wyruszamy o 23:30… Im wyżej, tym ludzi coraz więcej. Zaczynamy wymijać kilku i kilkunastoosobowe grupy. Wszyscy jacyś tacy rozemocjonowani. Dla Japończyków Fuji to góra -symbol. Wejście tutaj to przeżycie mistyczne. Widzimy nocne niebo ponad chmurami, a pod nimi migoczące światła pobliskich miasteczek. Wygląda na to, że prognoza się spełni i pogoda na wschód będzie idealną.

Przy kolejnej stacji nasz szlak łączy się z tym najbardziej popularnym i…. stajemy w korku. Tak, sami doświadczyliśmy tego po raz pierwszy w życiu, ale autentycznie w przeciągu kilkunastu minut tłum zgęstniał do kilku tysięcy osób, a wszyscy podążali w tym samym kierunku… Na szczyt.

Wokół nas zrobiło się głośno od rozmów, jasno od latarek i gęsto od ludzi. A my wraz z innymi przemieszczamy się kroczek po kroczku, w tempie iście ślimaczym. Tym sposobem przejście ostatnich 2 stacji, zamiast godziny, zajmuje nam dwie… Udaje nam się jednak wyprzedzić sporo osób, przedzierając się bokiem..

Na górze bardzo mocno wieje, a temperatura spada do kilku stopni powyżej zera. Jesteśmy na 3700 m nad poziomem morza, głowa lekko pulsuje, ale jesteśmy szczęśliwi. Staramy się znaleźć dogodne miejsce na biwak i oczekiwanie na moment kulminacyjny. Od wschodniej strony było kilka półek zrobionych z głazów. Przysiadamy na jednej z nich, opatulamy się kocami i ubieramy wszystko, co mamy. Udaje się zagotować wodę na herbatę i zupki. Jeszcze kilkanaście minut i zacznie się „szoł”…

Pogoda była idealna, pod nami trochę chmur a nad nami czysta przestrzeń. Dzięki temu słońce mogło odegrać prawdziwy spektakl, mieniąc się wieloma kolorami i odcieniami oraz rzucając poświatę na góry i doliny poniżej. Ciężko opisać to słowami, ale był to najpiękniejszy wschód słońca, jaki do tej pory widzieliśmy. Ludzie obserwowali, a z tłumu wyrywały się co chwile okrzyki zachwytu i podekscytowania. Im słońce wyżej tym widoki ładniejsze. Robimy sporo zdjęć i filmików, popijając resztki herbaty.

W międzyczasie pojawia się pan strażnik i jak nie zacznie na wszystkich krzyczeć i gwizdać, z takim zacięciem, jakie ciężko spotkać, bo na półkach skalnych jak się okazało, siedzieć nie wolno… Wszyscy udawali, że go nie widzą i nie słyszą… Moment bowiem był kulminacyjny, słońce wzeszło już prawie całkowicie i na pewno nie był to czas na przenoszenie się w inne miejsce, tym bardziej, że wszędzie były tłumy… Strasznie śmieszna była ta sytuacja, ja Helenka nie mogę do tej pory opanować śmiechu jak o tym wspomnę :-D No bo pana zabrakło na miejscu pracy jakąś godzinę wcześniej, gdy ludzie się montowali na skałach. A on postanowił zrobić porządek w najważniejszym momencie spektaklu… Trzeba było go widzieć :-D

Gdy jest już całkiem jasno, wdrapujemy się nieco wyżej, żeby zajrzeć do krateru, który wydawał się spokojnie spać (na szczęście ;)). Wieje tak mroźnym powietrzem, że nogi dygoczą nam z zimna i ciężko utrzymać w ręce aparat. Czas znikać na dół.

IMG_2334 (Medium) IMG_2341 (Medium) IMG_2357 (Medium) IMG_2364 (Medium) IMG_2378 (Medium) IMG_2387 (Medium) IMG_2389 (Medium) IMG_2402 (Medium) IMG_2404 (Medium) IMG_2408 (Medium) 20150822_050228-01 (Medium) 20150822_051139-01 (Medium) 20150822_052721-01 (Medium) 20150822_053522-01 (Medium) 20150822_053657 (Medium) 20150822_062714-01 (Medium)

Droga na dół zajmuje znacznie krócej, bo jedynie 3 godziny. Idzie się a właściwie zbiega szerokim pasem wulkanicznego żwiru i tu okazuje się kto przygotował się należycie do wędrówki. Jak masz niewłaściwe buty, cały ten żwir wyląduje w środku i poobciera ci nogi. Przypomina nam się wpis „Loswiaheros”(blog podobny do naszego, o podróży dookoła świata), w którym opisywali swoją mękę zejścia tą droga w…sandałach :). Nasze buty nie są najgorsze, a jednak po doczłapaniu na dół (ciągnęło nam się niemiłosiernie długo), okazuje się, że nasze paznokcie u dużych palców robią się całkowicie fioletowe… :/

Od wyruszenia w dniu poprzednim minęło już prawie 22 godziny, w tym blisko 9 godzin na szlaku, nieprzespana noc i 1700 m w pionie tam i z powrotem. Możecie sobie wyobrazić nasz stan na dole… A przed nami jeszcze perspektywa dojazdu do Yamanakako i ponowne rozkładanie namiotu, zanim uderzymy w kimono. Lecz w głowach prawdziwa radość z tego, co za nami i z niesamowitych widoków. Było warto. Zwłaszcza że nad ranem pogoda zaczęła się psuć i zrobiło się burzowo.

Aha jeszcze jeden szczegół dodawał dramatyzmu sytuacji. W niedalekiej jednostce wojskowej od 7:00 rano trwały ćwiczenia, w ramach których strzelano z dział dosyć sporego kalibru. I to przez dobre 3-4 godziny. Ponieważ było to jakieś 20-30 km od ścieżki, to wszyscy turyści czuli się jak na jakiejś wojnie. Ty tu wymęczony i zmarznięty zwlekasz się z ogromnej góry, a tu ci nad głową huczą wystrzały z armat i nie wiesz kto to i czy przypadkiem nie „zgubi im się” jeden taki pocisk, trafiając zaraz w ścieżkę… Normalnie szok, szał i niedowierzanie.

Do Shubarashi docieramy około 10:00, zjadamy na śniadanie raz jeszcze zupę Udon i ostatkiem sił udaje nam się złapać jakiegoś pana w wyścigowym Subaru, który zawozi nas do Yamanakako. Musiał być nieco zaskoczony naszym stanem i wyglądem, ale nie dał po sobie nic poznać :)
Na campingu lekkie zamieszanie ze znalezieniem nowego miejsca na namiot, ale jak tylko udaje nam się go rozbić (12:00) to zasypiamy snem kamiennym.

Budzimy się dopiero o 19:00, aby tylko skoczyć do sklepu po jakieś jedzenie i wrócić do namiotu na kolejną dawkę spania. Zdecydowanie wyprawa na Fuji, była jedną z najfajniejszych części naszego przyjazdu do Japonii, a widoki zapadną nam na długo w pamięć.

20150822_080731 (Medium) 20150822_084614 (Medium)

23 sierpnia, niedziela
/Yamanakako/

Dzień leniuchowania i odpoczynku po Fuji. Pogoda nie najlepsza, bo ciągle popaduje.

24 sierpnia, poniedziałek
/Yamanakako/

Dalej pada i poza spacerem do sklepu i informacji turystycznej (na internet), niewiele udaje nam się zrobić.

Z atrakcji dodatkowych, przyjeżdża kurier z zakupionym przez nas komputerem. Komputer wylicytowaliśmy na jednej z japońskich aukcji internetowych (używany), a że nie mieliśmy żadnego stałego adresu, zamówiliśmy go na adres campingu… :) No więc ja (Łukasz) popołudnie spędzam na rozpracowaniu nowego sprzętu, który okazuje się być bez żadnego systemu operacyjnego ani programu…

25 sierpnia, wtorek
/Yamanakako – Hakone/

Dzisiaj postanawiamy ewakuować się z campingu pod Fuji i przenieść się nieco bardziej nad wybrzeże do pobliskiego Hakone. Miasta znanego z najlepszych gorących źródeł (jap. Onsen) w Japonii. Źródła te, swój początek mają pod kilkoma okolicznymi wulkanami, w związku z czym woda jest wyjątkowo gorąca i bogata w wiele minerałów. Samo Hakone znajduje się również nad malowniczym jeziorkiem i jest idealnym miejscem na wypoczynek. Jako że czekało nas wrzucanie wpisu o Korei i transsyberii, postanowiliśmy właśnie tam zabawić kilka dni.
Pogoda tego dnia nie napawała zbytnim optymizmem, ale co jakiś czas pojawiały się 1-2 godzinne przerwy w opadach, więc stwierdziliśmy, że jakoś damy radę.

Pakujemy manatki i ruszamy na drogę. Najpierw chcemy uderzyć do Gotemby, ponownie zrobić tam niewielkie zakupy i ruszyć w stronę Hakone. Odległościowo to niewiele ponad 50 km, ale droga jest dosyć kręta i górska. Zobaczymy jak będzie. W ostateczności możemy wsiąść w autobus za 300 – 400 yenów, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jednak nie spróbowali autostopem.

Udaje nam się dosyć szybko złapać sympatycznego pana w niewielkim autku. Jedzie w stronę Yokohamy wiec powinien zmierzać i do Gotemby, gdzie prawdopodobnie wjedzie na autostradę. Pan bez problemu przystaje na naszą propozycję wysadzenia nas w okolicy dworca kolejowego. Po drodze opowiada troszkę o sobie. Był tutaj na weekend, bo dzisiaj są jego urodziny, i w ramach obchodów zafundował sobie wycieczkę do … pobliskiego muzeum związanego z II wojną światową :) Najważniejszym elementem tego miejsca jest świetnie zachowany japoński myśliwiec z tamtych czasów. Ot taka ciekawastka (ktoś by mógł pomysleć, że główną atrakcja okolicy są krajobrazy ;)).

Tak czy siak pan, mimo że nie tutejszy i nieco się pogubił po drodze do centrum, dowozi nas na miejsce i obdarowuje na koniec paluszkami w czekoladzie. Przyjemne z przyjemnym, jakby to nie jeden autostopowicz potwierdził. A w Japonii na każdym kroku takie „niespodzianki” nas spotykają.

Zaglądamy do znanej nam już informacji turystycznej, gdzie korzystamy a komputera, wypytujemy o camping w Hakone. Pani nas skojarzyła i wypytywała, jak było na Fuji. Widząc nasze zdjęcia ze szczytu, nie może wyjść z podziwu, a jej zachwyty trwają dobrych 10 minut :). Na koniec robi sobie z nami wspólne zdjęcie i opuszczamy lokal.

20150825_153938 (Medium)

My znanymi już sobie ścieżkami dreptamy po kolejna butlę z gazem i zakupy na kilka dni campingowania. Obładowani po raz kolejny jak tragarze nepalscy szukamy drogi w stronę Hakone, a tu zaczyna padać… i końca nie widać. Raz mocniej, raz słabiej, ale jednak nie widać, aby miało przestać. Docieramy w okolice jakiegoś wiaduktu i skrzyżowania i skrywamy się na chwile pod dachem pobliskiego sklepu (notabene mieli tam naprawdę fajne rzeczy, produkowane właśnie w Nepalu).

W końcu zapada decyzja, że spróbujemy jednak cos połapać, chroniąc się od deszczu nasza niezniszczalną koreańską parasolką :) No i opatrzność jednak nad nami czuwała, bo zatrzymuje się jakaś pani w czerwonej terenówce i mówi, żebyśmy wsiadali. Jupi!! :) Nieco zmoknięci, z wielkimi plecorami, już praktycznie po zmroku jedziemy w wypasionym autku w poszukiwaniu naszego campingu. Tzn. liczyliśmy na podwiezienie do głównej drogi, ale pani chyba stwierdziła, że pogoda jest tak kiepska a pora już późna, że nie zostawi nas ot tak gdzieś na drodze. I to nic, że ona mieszkała 10 km wcześniej. Powiedziała, tylko że musi na sekundkę wpaść do domu, a potem zawiezie nas pod camping. Zgadzamy się na wszystko, jeśli w perspektywie mamy bezpośredni transport do naszego miejsca docelowego ;)

No więc podjeżdżamy pod dom, pani trąbi, wsiada jej mama (na oko z 70 lat), wręcza nam siatkę pełną prowiantu, my w lekkim szoku grzecznie dziękujemy, mama wysiada i wsiada tata wiek pod 80. Takie akcje tylko „na stopie” :) Nie wiemy jak jej rodzice dowiedzieli się, że jedziemy razem, nie wiemy dlaczego postanowili się nami „zaopiekować”(z panią znaliśmy się dopiero 15 minut), ale ot tak zgarnięci z ulicy, jechaliśmy właśnie z siatką pełną jedzenia i zatroskanymi Japończykami, na wytypowany przez nas camping, który zdecydowanie nie był im „po drodze”…
Na miejscu, tata pani żwawo wyskoczył z auta, żeby zlokalizować dla nas recepcję, pomachał do nas zapraszająco, po czym upewnił się, że nie zgubimy się na tymże campingu. Żegnamy się z tą dwójką nadal będąc pod wrażeniem szczęścia, jakie nas w tym dniu spotkało i ruszamy załatwiać formalności. A pada coraz mocniej…

Camping był dosyć mocno zakamuflowany, ale był bardzo rozbudowany z wieloma budynkami do siedzenia, restauracją, kuchnią wspólną salką do spotkań, miejscami do grilla itd.. Byliśmy naprawdę pod wrażaniem, porównując to do naszego lokum w Yamanakako. Pan mówi, że jesteśmy jedynymi chętnymi na spanie w namiocie, więc całe pole dla nas. Jednak ostrzega nas, że najbliższe 2-3 dni mają być mocno burzowe, a nawet jakiś lekki tajfunik zbliża się w te okolice… hmm nie uśmiecha nam się na tą okazje wynajmować domku (który kosztuje chyba z 6000 yenów), pomimo, że nasz namiot jakoś stracił swoją wodoodporność w ostatnim czasie. Pytamy zatem (nauczeni doświadczeniem z chińskich stacji benzynowych) czy jest tam może jakaś altanka do gotowania, pod która moglibyśmy się schować? Jest, a że innych gości brak, to Pan godzi się, abyśmy rozbili się pod dachem. Jest sucho, jest ciepło i pod nosem mamy bieżącą wodę. Rozbijamy zatem nasz domek w przejściu między stanowiskami do gotowania i lulu.

26 sierpnia, środa
/Hakone/

Ponieważ nie mamy wypłaconych pieniędzy na zapłacenie za kemping, z ostatnimi yenami wybywamy w poszukiwaniu bankomatu… Nieopodal znajdował się port, w którym upatrywaliśmy nadziei. Niestety bankomat był, ale nie taki jak trzeba. W portfelu kasy tyle, że tylko jedno z nas stać na bilet autobusowy, aby gdzieś podjechać. Łukasz już dawał mi do zrozumienia, że on jedzie, a ja zostaję. Hola, hola a autostop? :-)

20150826_115551 (Medium) 20150826_170741 (Medium) 20150828_122949 (Medium) 20150828_123446 (Medium)

Chcieliśmy dojechać do głównej. Ludzie w porcie wskazali nam miejsce, gdzie powinniśmy znaleźć bankomat. Z roztargnienia stanęliśmy jednak przy złej drodze. Ale stopa złapaliśmy. Sympatyczny, starszy pan powiedział nam, że on nie jedzie tam, gdzie chcemy, bo to w drugą stronę, ale jedzie do centrum Hakone. Pytamy, czy jest tam 7eleven (w tych mini marketach są zawsze bankomaty). Ludzie z portu twierdzili, że nie ma. Pan twierdzi, że jest. Ok, jedziemy z panem.

W trakcie jazdy okazuje się, że pan zmierza do słynnej w Hakone świątyni. Pyta, czy jedziemy z nim. W sumie nie mieliśmy dzisiaj w planach zwiedzania, ale skoro los tak chciał… Świątynie mijamy jednak po drodze, a pan się nie zatrzymuje. Dojeżdża co centrum miasta, parkuje, wskazuje nam ręką drogę i mówi, że 7eleven jest w tamtą stronę za 300 m… Po czym dodaje: „Ja idę coś załatwić, za 10 minut wracam i będę tu na Was czekał”. Maszerujemy więc do sklepu, wypłacamy pieniądze, robimy małe zakupy… Po drodze, w jedną i drugą stronę, na szybkiego rozglądamy się po miasteczku. Typowo turystyczna przystań, dość sympatycznie. W oddali na jeziorze widać bramę O-Tori świątyni, którą mamy za chwilę zwiedzać.

Wracamy do samochodu. Ale pana i jego samochodu nie ma… Stoimy chwilę, szacujemy, ile nas nie było. Ok. 20 minut. Hmm… Czekamy jeszcze chwilę i w końcu decydujemy, że idziemy do świątyni na nogach. Być może źle się dogadaliśmy lub pan w międzyczasie zmienił zdanie…
Dochodzimy do świątyni, robimy krótki obchód po „dziedzińcu”. Pana nie ma… Zaglądamy na parking. Samochodu nie znajdujemy. Jakoś tak nam to nie pasuje i postanawiamy jeszcze raz wrócić na miejsce, w którym się z panem umówiliśmy.

Okazuje się, że pan siedzi na krawężniku i na nas czeka… Przepraszamy za spóźnienie, wyjaśniamy przyczyny. Pan się na szczęście na nas nie denerwuje. Mało tego. Proponuje przejażdżkę po Hakone…

Tym sposobem lądujemy w muzeum „Hakone Sekisho” :-) Pan twierdzi, że poczeka na nas w samochodzie. „Ale o co chodzi?” myślimy. Pan musi zapłacić w tym czasie za parking. Jest nam trochę głupio. No ale nic, idziemy zwiedzać…

„Hakone Sekisho” to dawny punkt kontrolny z czasów panowania Szogunów. Jeden z największych i najważniejszych. Każdy, kto chciał wjechać lub wyjechać z Edo (obecne Tokio) musiał przejść przez ten punkt, co podobno bywało stresujące…

Jeśli punkt kontrolny to i wzgórze, z którego można obserwować okolicę. Wdrapujemy się po 69 kamiennych schodach i rozglądamy dookoła. Przy wejściu do muzeum kręci się nasz pan… Przyspieszamy zatem zwiedzanie – nie chcemy by zaczął się niecierpliwić :-)
Zarówno w okolicach muzeum, jak i przy świątyni rośnie dużo olbrzymich cedrów. Fajne, luuubię takie ogromne drzewa.

Ok, jedziemy dalej. Czas na atrakcję główną. Ale pan do świątyni też z nami nie idzie. Twierdzi, że poczeka na parkingu. Pokazuje na nogi, dając do zrozumienia, że ciężko mu chodzić po schodach. Pan mieszka w okolicach Hakone. Wnioskujemy więc, że do świątyni nie przyjechał na zwiedzanie, tylko bardziej ze względów osobistych. Idziemy więc eksplorować sami…
Świątynia o nazwie takiej samej jak miasteczko, czyli Hakone, położona jest nad jeziorem, aczkolwiek zdradza ją z tym tylko wspomniana już wcześniej brama O-Tori. Reszta bowiem schowana jest w lesie…

Po zwiedzaniu pan odwozi nas pod sam kemping. Robimy pożegnalne selfie i dziękujemy za poświęcony nam czas… Chcąc nie chcąc zwiedzanie Hakone mamy za sobą :-)

 

27 i 28 sierpnia, czwartek, piątek
/Hakone/

Te dwa dni spędzamy na kempingu. Ciąży bowiem na nas zaległy wpis o transsyberii i Korei. Z powodu dość brzydkiej pogody jesteśmy prawie jedynymi gośćmi. Od czasu do czasu pojawia się jakaś grillująca ekipa (obiekt był wyposażony w stoliczki z paleniskami, które można było podnająć na kilka godzin).

W ramach „odpoczynku” robimy wypad na gorące źródła, z których Hakone słynie na całą Japonię (choć gorących źródeł w Japonii nie trzeba specjalnie szukać). Pan z recepcji naszego kempingu polecił nam kilka miejsc. Wybraliśmy hotel, w którym oferowano zniżkę i gdzie teoretycznie źródła miały być na otwartej przestrzeni. Sugerował to obrazek na kuponie promocyjnym. Rzeczywistość jednak okazała się inna… Na miejscu zastaliśmy zamknięte łaźnie… Nie przeszkodziło nam to jednak w wymoczeniu się za wszystkie czasy.

Łaźnie, osobne dla mężczyzn i kobiet, poprzedzone są przebieralniami, a raczej rozbieralniami, do basenu bowiem wchodzimy na golasa. Przed wejściem do wody należy się oczywiście porządnie wyszorować. Do dyspozycji gości są prysznice oraz szampony i żele do mycia.
Źródła, w których się moczyliśmy, były sodowo-wapniowo-magnezowe. Temperatura wody wypływająca ze źródła przekraczała 70 stopni, w basenie jednak było ok. 40.

Co ciekawe my moczyliśmy się około godzinki. W tym czasie korzystali z kąpieli również lokalsi. Jednak wchodzili do wody tylko na chwilkę, dosłownie na 5 minut i to było na tyle… Podobno, w celach zdrowotnych, dobrze korzystać z takich kąpieli kilka razy dziennie, ale żeby każda sesja trwała tak krótko? Nie znaleźliśmy informacji, czy są jakieś limity czasowe. Na szczęście nie rozpuściliśmymy się przez tę godzinkę ;-)

20150828_144712-01 (Medium)

29 sierpnia, sobota
/Tokyo/

Deszczowa pogoda sprawia, że stopa w kierunku Tokio zaczynamy łapać dopiero ok. 15, gdy na chwilę przestaje padać deszcz. Łapiemy najpierw na Gotembę, by tam przerzucić się na autostradę. Początkowo próbujemy bez kartki, co przynosi marne rezultaty. Nazwa Gotemba po japońsku składała się z bardzo skomplikowanych znaczków (poprzednia kartka niestety została wyrzucona), a do samej miejscowości mieliśmy niedaleko.

Nie obywa się jednak bez akcji pt. piszemy kartkę. Gramolimy się więc na poboczu, zastanawiamy, na czym by tu napisać te szlaczki i gdzie my mamy pisaka, gdy podjeżdża do nas samochód, a w nim sympatyczna rodzinka: dwie panie (mama i córka za kierownicą) i dwójka dzieciaków. „Potrzebujecie pomocy?” pytają panie. „Chcemy dostać się do Gotemby…”, „Wsiadajcie” słyszymy w odpowiedzi.

Panie jak się okazało jechały do Yokohamy, czyli zaraz przed Tokio. Do Gotemby chciały nas zawieść ot tak z dobroi serca… W rozmowie jednak okazało się, że jedziemy w tym samym kierunku. Rodzinka wracała z wakacji w Hakone. Oczywiście panie zyskały w naszych oczach uznanie, gdyż nie obawiały się wziąć z drogi dwóch „strangers”.

Zostajemy wysadzeni w centrum Yokohamy, czyli miejsce takie sobie, żeby nie powiedzieć beznadziejne. Nie chcieliśmy jednak wprowadzać zamieszania i prosić o wysadzenie nas przy autostradzie. Panie bowiem wciąż nie mogły uwierzyć w nasze autostopowanie i twierdziły, że najlepiej będzie, gdy wysadzą nas w centrum, byśmy mogli w razie czego iść na pociąg.
Godzina ok. 19, powoli zaczyna się ściemniać… Do wjazdu na autostradę mamy kilka kilometrów marszu, ale nie rezygnujemy. Idziemy, próbując po drodze coś łapać, choć bez powodzenia. W końcu dochodzimy do właściwej drogi. Kilka machnięć ręką i dodajemy kolejną rodzinkę do grona naszych znajomych. Tym razem standard: mama, tata i trójka potomstwa.

Rozmowa toczy się poprzez aplikację google translate. Odpowiadamy na pytania dotyczące naszej podróży. Państwo są bardzo ciekawi naszych przygód i oczywiście nie mogą uwierzyć, że autostop w Japonii działa, zaprzeczając tym sobie samym :-) Bo autostop w Japonii działa, w dużej mierze dzięki takim rodzinkom jak oni.

Pytają dokąd dokładnie jedziemy. Sami zmierzają do domu, trochę za Tokio. Mówimy, że na kemping. Adres zostaje wklepany w GPSa i zostajemy wysadzeni tam gdzie chcieliśmy. Kolejny raz bezinteresowna pomoc Japończyków wprawia nas w zakłopotanie… Kemping znajdował się na totalnym zadu.iu i gdyby nie oni mielibyśmy pewnie kłopot z dotarciem na miejsce, tym bardziej że pora była już wieczorowa…

Pełni pozytywnej energii wkraczamy na teren kempingu. Cisza i spokój. Recepcja zamknięta. W sklepiku ze sprzętem do grillowania krząta się jakiś chłopak, więc go zagadujemy. Mówi, że dzisiaj na kemping nas raczej nie wpuszczą. Nie ma już nikogo z obsługi. Są jedynie strażnicy… Prosimy zatem, żeby do nich podszedł z nami, bo chcielibyśmy ich poprosić o pozwolenie.
Pukamy do pokoiku. Z początku nikt nam nie otwiera. Chłopak postanawia nacisnąć na klamkę. Drzwi są otwarte, a za nimi widzimy, jak panowie pospiesznie wyciągają słuchawki z uszu. Hahaha mamy Was! Można by sądzić, że panowie dość luźno podchodzą do swych obowiązków, jednak gdy przychodzi do postawienia namiotu na terenie kempingu, są nieugięci. Nie i koniec. Oni nie mogą przyjmować gości. Jeśli chcemy, możemy spać na ławkach, pod zadaszeniem, o tam… .

Robi się coraz później, jesteśmy głodni… Do tego „trochę” zirytowani widokiem pięknego, równego trawniczka, na którym nie możemy się rozbić. Z drugiej jednak strony staramy się zrozumieć pana. Zasady ustala jego pracodawca, a on sumiennie spełnia swoje obowiązki…
Postanawiamy iść poszukać jedzenia, a później wrócić i rozbić się na chodniku, nieopodal wejścia na kemping. Rano chcemy się jak najszybciej przenieść, by nie tracić cennego czasu, którego i tak na zwiedzanie ogromnego Tokio nie mamy zbyt wiele…

20150829_193648 (Medium)

30 sierpnia, niedziela
/Tokio/

6:30 rano. „Good morning… Good morning…” Dobiega nas ściszony głos zza ścian namiotu. Początkowo nie wiemy, czy nam się to śni, jednak dzień dobry powtórzone kilkakrotnie, ostatecznie przekonuje nas, że głos dobiega nas w realu. Łukasz zaspany wystawia głowę. To pan strażnik przyniósł nam śniadanie. Takie jak lubimy. Owoce i mrożoną kawę :-) I co Wy na to?

Jest jednak za wcześnie by wstawać. Mimo startujących co chwilę nieopodal nas samolotów, robiących nie mały hałas (zaraz obok campingu było lotnisko), ucinamy sobie jeszcze prawie trzygodzinną drzemkę.

W recepcji zjawiliśmy się ok. 9:30. O 9:50 wszystkie formalności (opłata, ksero dokumentów…) były już zrobione. Aby wejść na pole namiotowe, musieliśmy jednak zaczekać do równej 10:00. Czy to nie lekka służbistyczna przesada??? Na kempingu nie było prawie nikogo!
Rozbijamy się w wyznaczonym miejscu. Do dyspozycji mamy stolik i ławeczki, więc luksus.

Wybywamy na miasto, bo mała wskazówka zegara przekroczyła już dwunastkę… Kemping znajdował się przy samej zatoce, w parku, więc niby wszystko fajnie. Problem w tym, że otoczony był dzielnicą przemysłową. Żeby dostać się do metra musieliśmy przebić się przez dżunglę wszelkiego rodzaju fabryk, co zajęło nam ok. godzinki marszu… Albo masz kasę, albo czas i motorek w … . Czyli o ludziach, którzy lubili się „przespacerować” ;-)

Planu na Tokio oczywiście nie mamy. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, alby go stworzyć. Jedziemy więc do samego centrum, by znaleźć jakieś info turystyczne, zdobyć mapę i zrobić rozeznanie.

Idzie dosyć sprawnie, przy Tokio Station na punkt informacyjny można natknąć się co kilkaset metrów. Zaopatrzeni w materiały lądujemy na lodach i kawie w Mc Donaldzie…
Jedną z głównych atrakcji w Tokio jest licytacja tuńczyków. Akcja rozgrywa się przy ogromnym markecie rybnym. Prawie każdego, wczesnego ranka kupcy licytują ceny, tych obfitujących w zdrowe tłuszcze ryb. Od początku chcieliśmy w tym uczestniczyć i padło na poniedziałkowy poranek, czyli jutro…

Plan jest dość hardcorowy: nie będziemy spać tej nocy, tylko włóczyć się po Tokio (żeby dostać się na licytację, trzeba stawić się na miejscu już o 3 w nocy, gdyż wpuszczają tylko dwie 60-osobowe grupy, a chętnych nie brakuje… O powrocie na kemping nie było więc mowy…). Mamy ze sobą tylko kurtki przeciwdeszczowe, a na nogach sandały. Co jednak może stanąć na przeszkodzie zdeterminowanemu turyście z krwi i kości?

Żeby nie spać całą noc, trzeba zaopatrzyć się w duuużo energii… Lądujemy zatem na jednej z lepszych zup „ramen” w podziemiach stacji metra. Restauracja typu „sieciówka” przyciąga masy klientów. W kolejce stoimy 45 minut… Procedury jak w poprzednich tego typu knajpkach. Zamówienie składa się przez maszynę.

Godzina ok. 18. Postanawiamy iść w okolice marketu rybnego, który podobno jest ogromy, i zrobić rozeznanie, gdzie my to się mamy stawić na tę aukcję. Po drodze przechadzka po słynnej tokijskiej ulicy handlowej o nazwie Ginza (dużo drogich sklepów z pięknymi rzeczami och i ach, oczywiście nie robi na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Choć był tam jeden sklep papierniczo-gadżeciarski który pochłonął mas na dobre 1,5 godziny… ;-) )

A w połowie drogi (mieliśmy do przejścia kilka dobrych km) trafiliśmy na występy zespołów japońskich dziewcząt. Bardzo skoczne układy choreograficzne i śpiew na żywo, przyciągały, jak się okazało, wielu mężczyzn w wieku 25-30 lat, którzy stanowiąc zdecydowaną większość widowni, tańczyli i śpiewali jak szaleni… Wyglądało to co najmniej ciekawie…. )
Idziemy dalej. Godzina ok. 21. Mijany po drodze minimarket Family Mart wydaje się być dobrą miejscówką na przeczekanie kilku nocnych godzin. Ma stoliczki, przy których można wypić kawę, jest ciepło i są toalety. Na pewno tu wrócimy :-)

Wchodzimy na teren targu. Pan ochroniarz z budki wartowniczej daje nam mapkę i wskazuje miejsce, w którym należy się wstawić na licytacje. Jako że targowisko jest ogromne, a my mamy czas, postanawiamy znaleźć to miejsce teraz, by o 3 w nocy iść już „na pewniaka”.
Kwatera z lokantami, serwującymi głównie sushi, lekko przysypia, aczkolwiek część knajpek otwarta jest 24 h/dobę. Kilkukrotnie jesteśmy zapraszani do środka, ale na nasze sushi przyjdzie jeszcze czas…

Kolejna budka wartownicza, ta właściwa. Pan uśmiecha się do nas z lekkim politowaniem ;-) Kolejni napaleni na licytację turyści, którzy są w stanie dla tuńczyka zarwać noc… „Tak, to tutaj… Przyjdźcie ok. 3″.

Przychodzimy nawet trochę wcześniej :-D Siedzenie w Familiy Marcie szybko się nam znudziło, więc ok. 2 przebieraliśmy już nogami, piekląc się do wyjścia… Z nieba sączył się gęsty deszczyk, a my skuleni pod parasolem, mknęliśmy ulicami Tokio na spotkanie z „grubą rybą”.
Byliśmy pierwsi. Jak najwięksi nadgorliwcy. Drugie miejsce przypadło dwóm dziewczynom z Francji i Hiszpanii, które zjawiły się kilka minut po nas. Rozmowa z nimi zdecydowanie urozmaiciła nam czekanie, aczkolwiek w okolicach godziny 5 rozmawiało się już zdecydowanie ciężej… W międzyczasie uzbierało się trochę innych chętnych i wpuszczono nas do pomieszczenia, gdzie mogliśmy przysiąść na ziemi, jeden obok drugiego, podzieleni na dwie grupy, różniące się kolorem kamizelek, które nam rozdali… Tak czekaliśmy do 5:25, gdy wybiła godzina dla naszej grupy i mogliśmy ruszyć ku naszej atrakcji…

Na terenie marketu ruch jak w ulu. Panowie na paleciakach zasuwają jak szaleni, wszędzie porozwalane pudełka styropianowe. Dzieje się. Przypominają nam się czasy łososiowej fabryki :-) A my gęsiego, razem z pozostałymi 58 zaspanymi turystami, ponaglani do chwilę przez japońskiego opiekuna grupy, niczym dzieci w podstawówce przez nauczyciela („uwaga samochód, stop, uwaga paleciak, tędy proszę, szybciutko, uwaga, stop…”) próbujemy cało przemknąć do naszego celu.

W hali, gdzie odbywały się licytacje, panował względny spokój. Zamrożone (!) tuńczyki poukładane były na drewnianych paletach. Pomiędzy nimi przechadzali się panowie kupcy. Podważając hakiem kawałek naciętego mięsa, robili notatki w głowach lub w notesach…
Przez 15 minut panowie oglądali ryby, a my oglądaliśmy panów. Po upływie kwadransa usłyszeliśmy dzwonek i rozpoczęły się licytacje… Kilka stanowisk licytacyjnych zostało obstawionych przez zainteresowanych, którzy jak się można było domyślić, przebijali między sobą ceny. Nie było ich jednak słychać, zagłuszali ich bowiem panowie prowadzący, którzy wyrzucali z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego…
Podobno czasami dochodzi do zażartych walk pomiędzy kupcami. Jeśli na targu pojawi się wyjątkowy okaz tuńczyka, jego cena może przewyższyć nawet 1 milion Euro (!)

Po licytacji nie obyło się bez mini śniadanka: rolka maki sushi z tuńczykiem oraz onigiri z łososiem i długaaa podróż powrotna do namiotu… My to się umiemy urządzić ;-) Który to już raz osiągamy stan „zombie” w tym miesiącu?

20150830_173034 (Medium) — kopia (2) 20150830_173200 (Medium) — kopia (2) 20150830_173654 (Medium) — kopia (2) 20150830_175525 (Medium) — kopia 20150830_175721 (Medium) 20150830_175959-01 (Medium)

20150831_021549 (Medium) 20150831_031544 (Medium) 20150831_053248 (Medium) IMG_2430 (Medium) IMG_2441 (Medium) IMG_2453 (Medium) IMG_2461 (Medium) IMG_2471 (Medium) IMG_2473 (Medium) IMG_2483 (Medium) 20150831_053415 (Medium)

IMG_2490 (Medium) 20150831_061009 (Medium) 20150831_061033 (Medium)

31 sierpnia, poniedziałek
/Tokio/

Wstajemy ok. 14, lekko zmięci, ale co tam, lecimy zwiedzać dalej… Tyle tylko, że robimy rozeznanie i odnajdujemy autobus, który podrzuca nas pod stację metra. W zasadzie to złapaliśmy go na stopa – nie mieliśmy „drobnych” 12 zł na bilet, a pan kierowca machnął na to ręką…

Pierwsza w planie jest świątynia Meiji Jingu. Prawda jest taka, że świątyń widzieliśmy tak dużo, że trochę ciężko wywrzeć na nas wrażenie, aczkolwiek w każdej próbujemy odnaleźć coś innego. Ta otoczona była pięknym, ogromnym (70 hektarowym) lasem. Ponieważ dotarliśmy tam stosunkowo późno (zaczynało się ściemniać) atmosfera miała w sobie dużo tajemniczości, a tego, jakie dźwięki ten las wydawał, nie sposób opisać… Świergotanie, gruchotanie, kwiki i piski, oj działo się w tym lesie. Zamarzyłam o rozbiciu w nim namiotu…

Kolejny punkt programu to wieże Tokio Metropolitan Tower. Ale zanim tam dotarliśmy, trzeba było coś zjeść. Kolejna wyszukana w internecie knajpka z ramenem nas nie zawiodła. Kolejka standardowo długa. Zamówienie składało się oczywiście przez maszynę. Wydawałoby się, że nic nas już nie zaskoczy. A jednak :-) Każdy klient zasiadał w swoim „boxie”. Otwierało się okienko, ale takie małe, że nie było widać tego, kto obsługiwał, tylko jego ręce. Wręczało się karteczkę z zamówieniem, okienko się zamykało, po to, by po kilku minutach znowu się otworzyć i ukazać michę dymiącej zupy :-) Łukasz zamówił wersję z podwójnym makaronem. Ale ta dodatkowa porcja nie była podawana od razu. Zaraz przy okienku była magiczna podstawka, na której stawiało się taką maleńką miseczkę, co z pomocą specjalnego czujnika przywoływało obsługę… Która dorzucała rzeczony makaron. Trzeba było tylko pamiętać, żeby wywaru do końca nie wychlipać, bo nie dolewali…

Wieże. Widok z bodajże 47 piętra robił oczywiście wrażenie. Ale „wrażenie” zrobiło na mnie również to, co zobaczyliśmy pod wieżami. Kilkadziesiąt bezdomnych osób mieszkających w kartonach. Ale jak to? Przecież w Tokio wszyscy są bogaci… http://www.magazynbusinessman.com/2013/07/bezdomnosc-w-tokio.html

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o słynne skrzyżowanie przy stacji metra Shibuya. Za rekomendacją z przewodnika (choć bardzo tego nie lubimy) wskoczyliśmy na pięterko do Starbucksa, by stamtąd poobserwować, jak na zielonym świetle masy ludzi przekraczają to skrzyżowanie we wszystkich kierunkach…

To był długi dzień… A Teddy Bear miał oderwaną nóżkę…

IMG_2495 (Medium) IMG_2498 (Medium) IMG_2509 (Medium) IMG_2510 (Medium) IMG_2512 (Medium) IMG_2522 (Medium) IMG_2527 (Medium) IMG_2533 (Medium) IMG_2539 (Medium) IMG_2542 (Medium) 20150831_163645 (Medium) 20150831_171622 (Medium) 20150831_185532 (Medium) 20150831_185643 (Medium)

1 września, wtorek
/Tokio/
Jutro kończymy naszą japońską przygodę i o 20:15 mamy wylot z lotniska Narita po drugiej stronie miasta. Aby więc móc się nieco odświeżyć, przed wylotem, zrobić pranie i nie spędzić całego dnia na przemieszczeniu się z tego campingu na lotnisko oddalone o dobre 80 km, postanowiliśmy ostatnią noc spędzić w hostelu po właściwej stronie Tokio. To będzie nasza jedyna noc w hostelu podczas całego pobytu w Japonii więc można się szarpnąć ;)

O 13:00 stoimy zatem na przystanku autobusowym, w stronę stacji metra. W poprzednie dni, drogę tą pokonywaliśmy pieszo, ale że moje kolano zaczęło niedomagać, z plecakami postanawiamy korzystać z autobusu. Dojazd zajmuje nam około pół godziny, a wysiadając pod stacją metra, zapuszczamy się w jedną z bocznych uliczek, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

Trafiamy na… ramen do niewielkiej knajpki obsługiwanej przez dwóch młodych Japończyków. Ludzi całkiem sporo (wiec chyba smacznie), porcje duże a ceny dosyć znośne. Zatem bez większego zastanawiania zamawiamy dwie porcje, które zdecydowanie wypełniły nasze brzuchy na kolejne kilka godzin. Zupka gęsta, tłusta, z dużą ilością makaronu i plastrów wieprzowiny. Może nie jest to najbardziej wykwintne danie, ale przekonaliśmy sie (czym byliśmy na początku zaskoczeni), że jest jednym z najpopularniejszych wśród przeciętnych Japończyków.

Po dotarciu do hostelu podpytujemy o miejsca gdzie moglibyśmy następnego dnia zobaczyć trening sumo, jednak opcje prezentowane przez panią są dla nas zbyt wcześnie i pozostajemy przy tej, którą sami wyszukaliśmy. Robimy jeszcze pranie, prysznic i ruszamy na miasto (choć jest już mocno po południu). Hasło wieczoru – Sushi.

Najpierw chcemy odwiedzić najlepszy na świecie lokal z Sushi, którego właściciel był głównym bohaterem, znanego miłośnikom jedzenia, dokumentu – „Jiro śni o suhi”. Restauracja ta otrzymała również trzy gwiazdki w znanym przewodniku kulinarnym Michelin. Co ciekawe mieści się ona w zasadzie, w przejściu podziemnym obok stacji metra Ginza i jest mega niepozorna. Żadnych banerów, drogowskazów czy super wystawnej witryny. Skromny lokalik z nazwą po japońsku i osłoniętymi oknami, zajmujący powierzchnię niewielkiego mieszkania.

Niestety nam zjeść tutaj nie będzie dane, bo koszt jednego takiego posiedzenia w towarzystwie mistrza Jiro to około 300 dolarów od osoby, a rezerwacje robione są na kilka tygodni do przodu i to głównie za rekomendacją kogoś wtajemniczonego. Ostatnio jadł tu nawet Barack Obama.

My wybieramy się w okolice Targu Rybnego, gdzie zawitaliśmy w poprzednim dniu, przy okazji licytacji tuńczyków wiedząc, że znajdziemy tam równie dobre jakościowo sushi w nieco bardziej przystępnej cenie.

Większość autentycznych lokali sushi nie jest duża, nie ma dodatkowych stolików czy wypasionej sali. Zazwyczaj to jedna lada, przy której jak w barze zasiadają klienci – w tych najbardziej wypasionych miejsc jest ok. 10, tak aby sushi chef, mógł każdemu poświęcić należytą ilość uwagi. W naszej knajpce były dwie takie sale jedna pod drugą. Trafiamy do tej w podziemiach kierowani przez panią z obsługi i od razu jesteśmy „przejęci” przez jednego z sushi masterów.

Za ladą w przeszkolonej witrynie cała plejada świeżych ryb, ośmiornic, krewetek, kawioru i sami nie wiemy czego jeszcze. Zamawiamy zestaw składający się z 15 kawałków. Jego koszt to ok. 70 zł od osoby, ale zdecydowanie było to najbardziej wykwintne sushi, jakie jedliśmy do tej pory. Zasiadamy, dostajemy specjalne talerzyki i mokre ściereczki do wytarcia rąk (sushi można też jeść rękami i nie jest to żadne faux-pas). Pan z niezwykłą dbałością przygotowywał dla nas poszczególne kawałki i stawiał na naszych talerzykach, czekając na naszą reakcję :) Nie robił wszystkiego na raz, a między kolejnymi porcjami dawał nam czas na delektowanie się każdym smakiem. Do spróbowania dostaliśmy m.in. dwa rodzaje mięsa z tuńczyka, węgorza, krewetki w sosie sojowym, kawior, japoński omlet, i jeszcze parę innych smakołyków.

Nie obyło się też bez szklaneczki pysznie zmrożonego sake i wieczór można uznać za zdecydowanie udany. Jedni ludzie w spokoju delektują się każdym kawałkiem, a inni prowadza entuzjastyczne dysputy z panami za barem. Naprawdę warto było się tu pojawić :)

Spacerujemy jeszcze chwilę po nocnym Tokio i chłoniemy ostatnie japońskie klimaty… czas się zwijać do hostelu.

20150901_203807 (Medium) 20150901_203915 (Medium) 20150901_211725 (Medium) 20150901_212617 (Medium) 20150901_212924-01 (Medium) 20150901_213213 (Medium) 20150901_213221 (Medium) 20150901_214346 (Medium) 20150901_214517 (Medium)

2 września, środa
/Tokio/
Dzisiaj nasz ostatni dzień w Tokio oraz samej Japonii. Jako że wylot mamy dopiero wieczorem, przed nami jeszcze kilka atrakcji, a pierwsza z nich będzie spotkanie z sumokami.

Treningi sumo odbywają się w kilkunastu „stajniach” rozsianych po całym Tokio. Wiele z nich jest jednak zlokalizowanych w niedalekiej odległości od głównego stadionu Ryogoku, na którym odbywają się zawody o tytuł mistrza. Ponieważ sezon rozpoczyna się dopiero za kilkanaście dni, naszą jedyną szansą na zobaczenie prawdziwych sumoków, było właśnie pojawienie się na jednym z treningów. Jest to dosyć łatwe, bo większość ośrodków treningowych prowadzi politykę tzw. „otwartych drzwi” dla turystów, czyli można bez problemu się pojawić i bez dodatkowych opłat poobserwować siłujących się zapaśników.

Jedynym mankamentem tego wszystkiego jest pora, bo treningi w większości z nich, rozpoczynają się już o 6:00 rano. Nam jednak udaje się zlokalizować taki, który trening rozpoczyna o 8:30 – Wakamatsu-beya.

Lekko zaspani, bo wczorajszy dzień do najkrótszych nie należał, zwlekliśmy się z naszych materacyków o 7:30 rano. Udało nam się co prawda wypić jeszcze kawę, a ja porwałem w biegu jakiegoś tosta (w ramach bezpłatnego śniadania, które mieliśmy wliczone w cenę pokoju) i tak w lekkim jeszcze letargu podążamy w celu lokalizacji przystanku autobusowego. Na szczęście dosłownie 500 m od naszego hostelu zatrzymuje się autobus jadący w tamtym kierunku :) Nie mamy więc daleko, choć musieliśmy nieco podbiec, żeby nam właściwy autobus nie odjechał sprzed nosa.

Pod wskazany adres docieramy nieco spóżnieni, bo dopiero o 9:00. Budynek z zewnątrz wglądał niepozornie, jednak już z daleka słychać było odgłosy sumoków wykonujących ćwiczenia. W środku spora grupka turistas takich jak my, usadowiona na poduszkach obserwuje kilkunastu „grubasów” przepychających się, tarzających po ziemi lub wykonujących charakterystyczne przysiady.

Widać było, kto jest starym weteranem, kto pretenduje do bycia liderem, a kto jest dopiero na początku drogi. Ci ostatni mieli najbardziej przerąbane, bo chyba idea była taka, żeby dać im najbardziej w kość, tak aby „zapracowali sobie” na miano prawdziwego sumoki. Jednym takim wielkoludem, tak tyrali każąc mu przepychać przez ring innych zawodników i tarzać się po ringu, że aż się popłakał i zaczął wydawać dziwne dźwięki. Kulminacją całego treningu są mini sparingi podczas których zawodnik tak długo zostaje na okrągłym ringu, aż go któryś z przeciwników z tego ringu nie wypchnie, lub przewróci. Panuje zasada, że wygrany zostaje. Jeden z nich był nieco większy, starszy i jakiś taki bardziej spokojny. Wyróżniał się też tym, że jako jedyny miał biały pas, a pozostali obskakiwali go z każdej strony to podając wodę, a to ręcznik. Chyba jakiś mistrz albo przynajmniej vice… ;)

Całe to widowisko, bardzo nam przypadło do gustu, zarówno atmosfera tam panująca, wygląd samych zawodników, jak i rytuały, jakie tam panowały. Warto to było zobaczyć i tym bardziej zaostrzyliśmy sobie apetyty na prawdziwe zawody (jak kiedyś do Tokio wrócimy).

Zrobiła się pora śniadaniowa, więc w drodze do kolejnej atrakcji, wiedzeni naszym głodem zakupujemy „standardowy japoński zestaw” w postaci sałatek, onigiri i słodkich bułeczek. Jakoś nie mogliśmy znaleźć spokojnego i osłoniętego od ulicznego ruchu miejsca na konsumpcję i ostatecznie lądujemy na placu zabaw dla dzieci :)

Drugim punktem naszego programu miało być pobliskie muzeum Tokyo-Edo, czyli od starego do nowego… Edo to zarówno stara nazwa samego Tokyo (które swój początek ma już w VII wieku, jako mała rybacka wioska), jak i okresu panowania siogunów z klanu Tokugawa w latach 1603-1868.

Samo muzeum jest bardzo duże i znajduje się tam wiele ciekawych eksponatów a w szczególności (wyróżnia to wiele japońskich muzeów, na tle tych naszych europejskich) mają tutaj ogromną ilość przepięknie wykonanych szczegółowych makiet.

Wraz z dwoma chłopakami z Chin udaje nam się załapać na darmowego przewodnika po angielsku. Chłopaki dobrze znają angielski i zadają mnóstwo pytań, co pozwala nam odpocząć nieco i zająć się jedynie słuchaniem i oglądaniem ;) Dowiedzieliśmy się sporo o tym, jak funkcjonowało Edo i cała Japonia w tamtych czasach, jak wyglądało życie zwykłych mieszkańców i jak wiele „sprytnych” koncepcji wprowadzono w tamtych czasach (straż pożarna, handel, kanalizacja itp..) Wspólne zwiedzanie wypełniło nam czas na maksa i nim się obejrzeliśmy, trzeba było się ewakuować do hostelu. W końcu za kilka godzin wylatujemy do Bangkoku.

Już z naszymi plecakami, po pożegnaniu z obsługą hostelu robimy jeszcze ostatni przystanek na jedzenie (będziemy w drodze kolejnych 8 godzin wiec trzeba było skumulować nieco energii). Spełniamy nasze marzenie i wybieramy się na ostatnie kaiten sushi do restauracji niedaleko stacji metra. Tym razem jesteśmy bez obstawy japońskich przyjaciół, więc możemy zaszaleć z ilością talerzyków. Oczywiście jakościowo nie umywa się to do sushi z dnia poprzedniego, ale i tak jest dosyć smaczne no i w zdecydowanie mniej podniosłej atmosferze. Zdecydowanie polecamy zlokalizowanie takiego lokalu przy pobycie w Japonii i skorzystaniu z takiej uczty. Kończymy na 19 talerzykach i szczęśliwi oraz z pełnymi brzuszkami możemy wyruszyć na lotnisko.

Za rada właściciela hostelu wracamy się kilka stacji metrem i w siadamy w kolejkę podmiejska w kierunku naszego lotniska Narita. Nie obyło się oczywiście bez lekkiego zamieszania, bo opcji dojazdu są aż trzy, a wszystkie z tego samego miejsca. Należy zatem kontrolować sytuację, żeby nie trzeba było zbyt dużo dopłacać na stacji docelowej, jeśli wsiądziemy przypadkiem do szybszej, ale i droższej opcji. Pomimo że my wybieramy opcję ze średniej półki cenowej, dojazd, tak czy siak, trwa prawie 1,5 godziny i na lotnisku jesteśmy”na styk”. Jeszcze trzeba zlokalizować stanowisko z biletami i już po kilkudziesięciu minutach siedzimy w samolocie linii AirAsia lecącym do Bangkoku :)

20150902_085830 (Medium) 20150902_093444 (Medium) 20150902_094232 (Medium) 20150902_102110-01 (Medium) 20150902_125734-01 (Medium) 20150902_130550 (Medium) 20150902_133537 (Medium) 20150902_135550 (Medium) 20150902_135947 (Medium) 20150902_140124 (Medium) 20150902_163124 (Medium) 20150902_165845 (Medium)

Sayonara Japan! – na pewno tu wrócimy.