Będąc w Kambodży poznajesz dwie historie. Na pierwszy rzut oka totalnie ze sobą kontrastujące, choć po chwili odnajdujesz wspólny mianownik: ciężka praca, by osiągnąć wyznaczony cel. I tak mamy tu świątynie Angkoru, okupione ogromnym wysiłkiem mieszkańców Imperium Khmerskiego oraz Czerwonych Khmerów, którzy zdeterminowani w swym działaniu, postanowili przeprowadzić jedno z największych ludobójstw na świecie.

Siedząc w jakiejś lokancie, jemy zupę. Dwa telewizory. Nic z nich nie słychać. Zagłusza je muzyka. Wszyscy klienci (łącznie z nami) ciągle się w te pudła gapią… Ja (Helenka) mimo tego, że jako jedyna siedzę bokiem (reszta gości usadowiła się przodem do telewizora) czuję, że moją głowę w kierunku tych obrazów skręca jakaś siła. Prawdopodobnie wredna ciekawość. Dwa pudła wyświetlają totalnie kontrastujące ze sobą obrazy.

Pudło numer 1: okrutny film, kiepskiej jakości, z kolorów przeważa szarość, czerń oraz brudna czerwień krwi. Nie wiem, czy to serial, ale chyba nie. Bo jeśli w ciągu 15 minut, które tam spędzamy, na ekranie pojawiły się liczne sceny pałowania, gwałtów, bezlitosnych egzekucji, czyli jednej wielkiej masakry, to ile takich odcinków można by nakręcić?

Pudło nr 2: Teledyski kambodżańskie. Pięknie ubrani młodzi ludzie, luksusowe samochody, elektroniczne gadżety, nowoczesne wnętrza. Sielanka i dobrobyt.

Patrzę na klientów tej knajpy. W większości są to mężczyźni, w wieku 25-40 lat. Ciekawa jestem, jak oni odbierają te obrazy. Czy jest to na zasadzie: taką lub bardzo podobną mamy przeszłość (pudło nr 1), ale cieszmy się, bo przed nami świetlana przyszłość (pudło nr 2)? Jaki jest cel zestawienia ze sobą tych treści? Czy jakiś w ogóle jest?

Kambodżańskie strup powojenny jest ciągle bardzo świeży, rozdrapywany nie tylko takimi scenami w telewizji. Bo gdy się odwiedzi Pola Śmierci w stolicy, to nie sposób nie nadepnąć na wyłaniające się wciąż spod ziemi kości zamordowanych… Miejsce jest naprawdę bardzo poruszające i smutne. To jakich metod dopuścili się Czerwoni Khmerzy leży gdzieś daleko na granicach mojej wyobraźni…

Na świecie ciągle dochodzi do tego typu wydarzeń. Niestety to część naszej rzeczywistości. Za jakiś bliżej nieokreślony czas, odwiedzając Syrię, będziemy zwiedzać, jakże podobne do kambodżańskich, muzea w dawnych więzieniach tortur, z jakże podobnymi zdjęciami ofiar na ścianach…

Dla wszystkich którzy szukają informacji bardziej praktycznychzapraszamy tutaj

 

23 września, wtorek

Jesień wkroczyła do boju, to my też! Choć ona zdążyła na czas, a my… Ściszone nawoływanie obudziło nas o 7, czyli 45 minut później niż miał zadzwonić budzik. „Halo, halo, czy wy czasem nie jedziecie dziś do Kambodży? Bus na Was czeka…” Rozpoznajemy głos właściciela naszych domków… Zaspaliśmy!!!

Wyrwani ze snu rzucamy się do pakowania. Szybko uświadamiamy sobie jednak, że potrzeba nam ok.20 minut… Łukasz biegnie zapytać, czy mogą na nas poczekać. Jeśli nie, to trudno…

Zaczekali. Naklejka na popiersie, że my od tej agencji turystycznej (uwielbiamy te rytuały, ale czasem trzeba się dać okleić) i jedziemy. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze jedną parę turystów i Tajlandkę z dzieckiem. Ci ostatni jadą oczywiście bez naklejki ;-) Przedostajemy się promem na ląd, ostatni rzut oka na naszą wyspę…

20150923_083356

Bilet na przejechanie z Ko Chang do Siem Reap (Kambodża) zakupiliśmy w agencji turystycznej. Cena była bardzo zachęcająca. Jedyne 400 Bathów od osoby, czyli jakieś 40 zł. A w tym: przejazd do portu, prom, bus do granicy, autobus z granicy do Siem Reap. Ale skąd w ogóle takie połączenia? Patrząc na mapę, mogłoby się wydawać, że z Koh Chang do Kambodży będzie ciężko… Jednak turyści zwykli robić sobie wypady z Tajlandii do słynnej świątyni Angkor Wat. A jeśli jest popyt, jest i podaż. W końcu to niezawodny przemysł turystyczny, który zawsze wyjdzie ci naprzeciw!

Na granicy zostajemy przekazani pod opiekę kambodżańskiego „operatora podróży”. Tylko trzeba jeszcze nabyć wizę… I właśnie tutaj okazuje się, dlaczego ten bilet taki tani (wiedzieliśmy o całym procederze wcześniej, więc byliśmy psychicznie przygotowani).

W przygranicznej miejscowości zawieźli nas do „restauracji” i kazali czekać. Oczywiście pod nos zostało nam podstawione menu i „lekka” presja na zamówienie czegoś była odczuwalna. „Małą wodę, poprosimy…”.

W międzyczasie podszedł do nas pan z formularzami do wypełnienia. Pięknie przygotowane Visa Application, bez którego on nie może przewieść nas przez granicę. Cena o 10 dolców wyższa, niż wiza, którą można dostać od urzędników na granicy. Mówimy, że mamy wizy elektroniczne. Chłopak się trochę podminował i żąda, żebyśmy pokazali.
„Ale po co?” Pyta Łukasz
„Bo muszę zobaczyć, bez tego was nie biorę”
„Jak to nas nie bierzesz. Zapłaciliśmy za transport. W takim razie oddaj nam pieniądze”
„Wy mi żadnych pieniędzy nie płaciliście…” (Faktycznie, płaciliśmy agencji w Koh Chang)

I gadaj tu z takim. Zaraz po wejściu do „restauracji” zabrali nam nasze naklejki, więc w zasadzie nie mieliśmy dowodu, że kupiliśmy bilet. Gdy pan zabierał nam naklejki, zapytałam czy nie będą nam jeszcze potrzebne. „Wszystko, czego potrzebujecie to ja” brzmiała odpowiedź.

„Siedzimy spokojnie i czekamy co się będzie działo” mówi Łukasz.

Pan spacerował po lokalu „szczerze” uśmiechając się do turystów, którzy poszli po jego myśli, a nam rzuca krzywe spojrzenia…

Po kilkunastu minutach woła nas (tylko nas) i mówi, żebyśmy wskakiwali do taksówki. Przykleja nam rażąco pomarańczowe nowe naklejki. Jedziemy na granicę. Czemu tylko my? Hmm…

20150923_132425 20150923_133122

Na granicy wszystko idzie sprawnie. Daliśmy łapówkę w wysokości 10 zł od głowy, za szybkie wrobienie wiz. Dzięki temu 5 panów siedzących za okienkiem było w stanie wyrobić nam je w ciągu dosłownie dwóch minut. Bez tych „drobnych” podobno panowie nie palą się do pracy…

W przejściu przez strefę bezcłową sklepików w bród. Począwszy od tych z alkoholami i fajkami, na straganach z szerszeniami do jedzenia skończywszy. Nie zabrakło też kasyn… Ciekawe było to przejście „na wypasie” pomiędzy dwoma niezbyt zamożnymi krajami.

Siedzimy na mini dworcu przygranicznym i czekamy na darmowy transport (dostępny dla każdego) do głównej zajezdni autobusowej. W międzyczasie jakiś chłopak zauważa nasze naklejki, w których moc przestaliśmy już wierzyć. Chłopak (pracownik firmy od naszych naklejek), zapewnia nas, że autobus do Siem Reap będzie na nas czekał na dworcu… Jak miło :-) Wszystko wskazuje na to, że udało nam się jednak przechytrzyć wizowy proceder naciągania turystów na 10 dolców.

I faktycznie. Poszło bez problemowo. Jeszcze tylko dwie sytuacje śmieszno-irytujące miały miejsce. Pierwsza to przystanek pod sklepikiem z toaletami i głos kambodżańskiej pani dający się słyszeć zaraz po otwarciu drzwi autobusu: „First buy, after toilet free. First buy, after toilet free. First buy, after toilet free… ” (Żeby iść do toalety, musisz coś najpierw kupić).

Druga to miejsce gdzie nas wysadzili. A mianowicie gdzieś w zakamarkach miasta, na jakimś podwórku, pośrodku jednej wielkiej kałuży i błota. Nie wyciągnęliśmy jeszcze plecaków, a już mieliśmy na karku rikszarzy oferujących nam podwiezienie do hostelu i wypytujących o dalsze plany, bo każdy z chęcią jutro nas obwiezie po świątyniach za jedyne ileś tam dolarów…

Dogadujemy się z jednym na transport do naszego lokum (Tom&Jerry hostel). Z 5 dolarów szybko schodzi na 2, więc i tak pewnie zadowolony…

Hostel znaleźliśmy w cenie 20 zł za noc. Proceder przyjmowania gości szklanką wody z lodem i mokrym ręczniczkiem na wytarcie rąk za tą cenę wydał się nad wyraz przesadzony…

Zostawiamy plecaki w naszym pokoju o standardzie całkiem znośnym. Duże pomieszczenie, wiatrak, łazienka, moskitiery w oknach, czysto. Zastanawiamy się, czy ludzie, którzy lubią przepłacać za hotele, mogliby się czegoś przyczepić… Bo nam za 20 zł taka miejscówka jak najbardziej odpowiada :-) No pewnie komuś klimatyzacji mogłoby brakować…

Idziemy coś zjeść. Na ulicach wszędzie błoto. Chlup, chlup… Rzędy lokant znajdujemy na ulicy równoległej do naszej. Drogę wskazuje nam sympatyczny pan z wypożyczalni rowerów. Wrócimy do niego zapewne już niebawem…

Trafiamy do restauracyjki, w której kelnerką jest sympatyczna, młodziutka Kambodżanka. Dziewczyna zaczepia przechodniów, ale robi to w taki sposób, że ciężko jej odmówić. Przez co lokal pęka w szwach.

Zerkamy w menu. Ceny bardzo przystępne. Potrawy podobne do Tajlandii, lecz pad-thai nie widnieje w spisie. Głównie ryż podsmażany z różnymi dodatkami (warzywa, mięso, jajko, orzechy), zupy (różne rodzaje makaronów, warzywa, mięso) lub bardziej na wypasie potrawy typu curry.

20150923_192227 (Medium)

24 września, środa

Dzień rozpoznawczy. Głównym powodem, dla którego przyjechaliśmy do Siem Reap są oczywiście świątynie Angkoru. Do zwiedzenia jest ich tutaj mnóstwo, o czym świadczy również różnorodność biletów, które można nabyć (na 1, 3 lub 7 dni, przy czym bilet trzydniowy można wykorzystać w ciągu tygodnia, a siedmiodniowy w ciągu miesiąca).

My nie mamy jeszcze pojęcia o tym, co chcemy zobaczyć, przez co do zwiedzania jakoś nam się nie spieszy. Mamy zamiar najpierw trochę poczytać i czegoś się dowiedzieć o jakże interesującej Cywilizacji Khmerów…

Około południa wybywamy jednak na miasto i tak nam schodzi (dosłownie) na tym mieście prawie cały dzień. No bo jak wpadliśmy na targ i zaczęliśmy szukać małego, podręcznego plecaka, to końca naszej wizyty nie było widać. Zagadywani przez każdego handlarza/handlarkę często zawieszaliśmy oko na czymś, co nie koniecznie by się nam przydało. Jednak mimo tego, że wszyscy nas zaczepiali, nie odczuliśmy w tym wielkiej nachalności. Stwierdziliśmy, że ludzie tutaj są jakby bardziej wyluzowani pod tym względem niż np. w Tajlandii… Spodobało nam się to… I byliśmy tym mile zaskoczeni.

20150924_151734 (Medium) 20150924_165522 (Medium) 20150924_171938 (Medium) 20150924_175706 (Medium)
25 września, piątek
Pora na główny punkt programu, czyli Angkor Wat. To właśnie dla tego miejsca, rzesze turystów zjeżdżają się do Kambodży. No więc, jak już jesteśmy w okolicy, to i my zobaczymy, czym oni się tak zachwycają ;).
Przedpołudnie rozpoczynamy leniwie, chcąc rozejrzeć się po okolicy i zdecydować jaką formę zwiedzenia interesujących nas miejsc wybrać. Bo przecież opcji jest co najmniej kilka. Od zorganizowanej wycieczki (to zupełnie nie nasz styl) przez kierowcę tuk tuka, który obwiezie was po okolicy, po wypożyczenie roweru i z mapą w ręce odkrywanie magii tego miejsca na własną rękę. Najpierw jednak wypad na miasto…

20150924_171227 (Medium) 20150924_171438 (Medium)
Wracamy do naszej lokanty, gdzie można tanio i dobrze zjeść, a młoda Kambodżanka z całkiem niezłym angielskim, za każdym razem wesoło nas wita i żegna słowami „see you tommorow” ;) Większość prostych dań po 1,25 dolara. Co ciekawe, od razu zauważamy, że w zasadzie lokalnej waluty jako turysta nie musisz używać, bo wszędzie ceny podawane są właśnie w dolarach (choć czasem skutkuje to lekkim zawyżaniem). Tak jest przynajmniej w większych miastach.
Po drodze, w jednym z mini sklepików, łapiemy jakieś banany na deser i wracamy do pokoju… edukować się. Aby wprowadzić się w klimat starożytnych budowli, świątyń i samej cywilizacji, która tu funkcjonowała w czasie świetności imperium Angkor, popołudnie spędzamy na oglądaniu filmów dokumentalno-historycznych i czytaniu.
Obmyślamy tajny plan na wieczór, a dokładniej na zachód słońca. Bilet do całego kompleksu Angkor, nie należy do tanich. Jedne dzień to 20 $, a trzy dni 40 $. Jak na kieszenie backpackerów to dosyć dużo. Jest jednak mały bonus. Jeśli kupujemy bilet po 17:00 na cały następny dzień, to możemy w dniu zakupu wejść na teren kompleksu, aby np. poobserwować zachód słońca nad Angkor Wat :) To będzie dobry początek tej kambodżańskiej wizyty.
Mamy już zlokalizowany lokal gdzie wypożyczają rowery. Za 2 $ można dostać miejską „damkę” na cały dzień. Do świątyni jest jakieś 6 km więc bez problemu damy radę takimi sprzętami, a na pewno będzie wesoło. Oj tęskni nam się nieco do naszych rowerów, które pokrywają się kurzem w Krakowie.
Ruszamy ok. 16:30, tak by mieć nieco zapasu, bo do końca nie wiemy jak długo się tam jedzie.

Pierwszy osobisty rekonesans po kambodżańskiej okolicy. Podobnie jak w Tajlandii na ulicy spory ruch samochodowo-skuterowy. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby nie spotkać się z jakimś pojazdem na czołówkę. Zwłaszcza że normą jest tutaj jazda poboczem pod prąd… :)
No więc „ciśniemy” na naszych dwukołowcach przez środek miasta. Centrum Siem Reap to głównie sklepy i stragany z wszelkiej maści turystycznymi produktami. Jest też sporo restauracji i oczywiście hoteli/guesthousów. Poza tym tu jakiś park, tam świątynia buddyjska, a jeszcze dalej muzeum. Po kilkunastu minutach widoki zmieniają się na bardziej przyjemne, a po obu stronach pojawia się las, tylko co jakiś czas przecinany jakimiś budynkami.
Mija nas sporo tuk tuków i minibusów, wiozących tych bardziej wygodnych turistas na ten sam zachód słońca. Niestety w takich miejscach ciężko znaleźć przestrzeń tylko dla siebie, więc tylko sympatycznie się do nich uśmiechamy :)
Decydujemy się kupić 3 dniowe wejściówki, bo chcemy zwiedzić te miejsca „na spokojnie”. Dodatkowo będziemy się przemieszczali rowerami, co nieco wydłuża czas z jednego punktu do drugiego. No i lubimy być panami własnego losu ;)
Okolice miasta Siem Reap, czyli głównej bazy wszystkich turystów, roją się od mniejszych i większych świątyń. Ta najbardziej okazała i „najważniejsza” to właśnie Angkor Wat. Nie zapominajmy jednak o starożytnym mieście Angkor Thom, w ramach którego znajduje się równie ciekawa świątynia Bayon, most tysiąca słoni i ruiny pałacu królewskiego. A przecież to nie koniec, bo w bliższej i dalszej okolicy mamy kolejne perełki jak Ta Prohm czy Banteay Srei. Robienie tego w jeden dzień byłoby niezłym sprintem.
Pod Angkor Wat ludzie dosyć sporo. Parkujemy rumaki, przy barierkach ochronnych. Świątynia otoczona jest sporych rozmiarów fosą z wodą, a do wnętrza prowadzi jeden most. Wkoło tłoczy się tłumek sprzedawców napojów, fotografów (którzy na poczekaniu wydrukują Ci piękną focię z Angkor w tle) i półprofesjonalnych panów przewodników. Szybkim slalomem wymijamy całą tę ekipę. Chcemy wejść do środka, zanim jeszcze słońce zupełnie zniknie za drzewami. To jedna z najlepszych pór dnia do obserwowania tego typu miejsc, więc zdecydowanie polecamy.
Cała akcja nie trwa zbyt długo i ok. 18:00 panowie strażnicy zaczynają zagarniać towarzystwo do wyjścia. Powrót do hostelu już po ciemku, ale droga jest dosyć prosta a rowery posiadają na szczęście oświetlenie (choć warto jest mieć w plecaku latarkę).
Wieczór znów na mieście. Pub street to jedna z najruchliwszych turystycznie okolic Siem Reap. Jemy zatem kolację, dobijamy koktajlem owocowym ze straganiku u starszej pani i chwilę włóczymy się między stoiskami z kambodżańskim handmade. Komu szaliczek a komu miseczki z kokosa?
Kolejny dzień planujemy w całości przeznaczyć na Angkor Wat i Angkor Thon, a towarzyszyć znów nam będą rowery.

IMG_2827 IMG_2890

26 września, sobota

Mieliśmy szczęście i w ramach naszej doby hotelowej za zawrotna cenę 6 USD/noc mieliśmy wliczone mini śniadanie. Zaskoczony był nawet sam pan z obsługi, twierdząc że to szef coś namieszał na booking.com i że to za tanio… ale słowo się rzekło, a raczej kliknęło ;)
Zaopatrzeni w wodę, bo zapowiada się upalny dzień, kurtki przeciwdeszczowe i trochę prowiantu, dreptamy do naszego pana od rowerów i wyruszamy. Plan zakłada zrobienie lekko zmodyfikowanej tzw. „małej pętli”.

 

Co udało nam się zobaczyć:

Angkor Wat
Na pierwszy ogień idą odwiedziny wewnątrz Angkor Wat, zbudowanej przez Khmerów na zlecenie ich króla Suryavarman II, jako świątynia i jego późniejsze mauzoleum. Sekret tego miejsca z 12 wieku n.e. polega na podłożu, na jakim została zbudowana ta ogromna budowla. Było to podłoże bardzo podmokłe, narażone na zalewanie i ruchy gruntu w związku z porami deszczowymi. Jeśli ktoś tak po prostu postawiłby tu świątynie, szybko by się ona zawaliła. Potrzeba było nie lada zdolności inżynierskich i fachowej wiedzy, żeby obszar prawie 2 km2 odpowiednio zdrenować i tak nadbudować, aby wytrzymał ciężar kompleksu, którego najwyższa wieża wznosi się na 55 m. Smaczku dodaje fakt, że w tamtych czasach i w tym rejonie świata nie używano żadnego spoiwa do łączenia poszczególnych kamiennych bloków.
Więcej szczegółów dotyczących samej świątyni na pewno znajdziecie sami, niemniej jednak dzięki temu, że dzień wcześniej znaleźliśmy czas na lekturę o tym miejscu, zrobiło ono na nas spore wrażenie.
Sama świątynia jest nieco zaniedbana i non stop prowadzone są tam jakieś prace konserwatorskie. Z uwagi na to, że zmieniała ona w trakcie swojej historii religię, jaką tam praktykowano – z Hinduizmu na Buddyzm i z powrotem, wiele elementów zostało zniszczonych lub uszkodzonych.
Można się wdrapać na najwyższą z wież lub powłóczyć po ciągnących się korytarzach przyglądając się płaskorzeźbom Apsar, czyli świątynnych nimf. W trakcie zaskakuje nas lekki deszczyk, który przez chwile przeradza się nawet w coś na kształt gradu. Na szczęście równie szybko jak się pojawia, znika. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych świątyń na świecie robi wrażenie zarówno wielkością, jak i kunsztem technicznym.

20150926_132550 (Medium)IMG_2920 IMG_2922 IMG_2963 (2) IMG_2978 IMG_2982

Angkor Thon – stolica Imperium
Przed nami jeszcze dużo wrażeń, więc podążamy dalej. Czas przemieścić się o kolejne kilka kilometrów, wjeżdżając na tereny Angkor Thon, czyli starożytnej stolicy imperium Khmerów. Ruszamy przez las i przejeżdżamy przez ciekawą bramę wjazdowa z ogromnymi głowami na szczycie.
Przystajemy na moście nad fosą prowadzącą do tejże bramy. Posągi strażników ciągnących ogromną linę pełnią funkcje barierek. Światło przebija się gdzieś pomiędzy drzewami i resztkami starożytnego muru. Fotka raz, fotka dwa i jedziemy dalej.

20150926_142825 (Medium) 20150926_143048 (Medium) 20150926_142908 (Medium)

Bayon
Docieramy do przepięknej świątyni Bayon, znajdującej się w samym centrum stolicy. Parkujemy rowery, pokazujemy strażnikom bilety, przekomarzamy się z chłopakiem robiącym na poczekaniu koktajle owocowe (oczywiście w cenie 2 razy wyższej niż w centrum Siem Reap) i wchodzimy. Od samego początku obserwowani jesteśmy przez dziesiątki wielkich głów, które obrazować mają samego Buddę. Podobno jest ich aż 216, ale my wszystkich nie policzyliśmy ;). Kilkupiętrowa świątynia z 54 wieżami (parsatami), tworzy naprawdę ciekawy klimat. Gdzie się nie obejrzysz, tam czujesz kamienny wzrok tych 3 metrowych twarzy obserwujący każdy twój ruch. Ze spokojem i podejrzanym lekkim uśmieszkiem. Krążymy dookoła i robimy zdjęcia, co rusz chowając się przed upałem w cieniu posągów. Na dole znajdują się wąskie korytarze, a na górę prowadzą dosyć strome schody. Świątynia nie jest zbyt duża, ale wyjątkowo urokliwa.

IMG_2995 IMG_3012 IMG_3014 (2)

Taras Słoni
Po drodze krótki przystanek przy kilkudziesięciometrowym tarasie, którego podstawa zwieńczona jest posągami i płaskorzeźbami słoni. Stanowi on niejako wejście do znajdujących się za nim pozostałości po pałacu królewskim (do którego nie docieramy).

20150926_153231 (Medium)

Preah Khan
Ruszamy dalej, chcemy dotrzeć do Preah Khan, którą pieszczotliwie nazwaliśmy „świątynią tysiąca progów”. Do świątyni prowadzi alejka urozmaicona kamiennymi posągami. Jakaś mała dziewczynka rysuje na piasku postacie. Jak na swój wiek wychodzi jej to bardzo ładnie, choć wszystko to jedynie po to, by zebrać od przechodzących turystów po kilka dolarów. Kolejne kilka metrów alejką i do biega nas dosyć sympatyczny odgłos grania na jakiś instrumentach. To ojciec z synem brzdękają kambodżańskie rytmy, aby dorobić do domowego budżetu (choć pewnie to ich główne zajęcie). Wszystko byłoby piękne i autentyczne, gdyby nie to, że grają tylko kiladziesiąt sekund w momencie, kiedy ktoś przechodzi. Jak tylko minęliśmy ich o 10 metrów, dźwięk ucichł…
Niskie kamienne framugi, labirynty korytarzy i niekończąca się ilość pomieszczeń stanowiła prawdziwy bieg przez płotki ;) Jakiś pan strażnik koniecznie chciał nam zrobić piękne rodzinne zdjęcie, gdy oboje trzymamy jakby na dłoni popołudniowe słońce. Chwila zawahania, ale idziemy w to :) Jakoś tak pomyśleliśmy sobie, że pan jest takim sympatycznym pomocnikiem co to chce, aby turyści mieli fajne zdjęcia (jak ten Pan z Kyoto w Japonii, który nam właśnie w ten sposób pomagał). Helenka była o tym przekonana :) Niestety czar pryska, gdy pada hasło: Money ? :) My odpowiadamy: No Money ! I pryskamy gdzieś w czeluści bocznych korytarzy. Trzeba się przyzwyczaić, że w dzisiejszych kapitalistycznych czasach każdy, ale to każdy widzi w turyście potencjalny zysk.
Widać też, że sporo świątyń nie jest należycie zabezpieczona i sie po prostu sypie. Zarówno z uwagi na porastanie drzewami, jak i ruchy gruntu. Wiele z bocznych części Preach Khan miało zwalone dachy lub ściany. Choć porośnięte mchem i z wrastającymi w nie korzeniami, mury tworzyły naprawdę niesamowite wrażenie.
Trochę się przymęczyliśmy, a upał dawał się we znaki. Helenka marzyła o zimnej wodzie kokosowej, a ja o czymś gazowanym :) Z pomocą przyszły nam panie ze stoisk po drugiej stronie drogi, które już jak nas zobaczyły, zaczęły się przekrzykiwać ze swoją ofertą :)

20150926_161454 (Medium) 20150926_160948 (Medium)

Ta Prohm
Na deser zostawiliśmy sobie świątynie Ta Prohm, sławną m.in. z tego, że właśnie w niej kręcony był film Tomb Rider z Angeliną Jolie w roli Lary Croft. Wpadamy dosłownie 30 min przed zamknięciem, ale było warto. Świątynia porośnięta wysokimi drzewami i ich korzeniami „lejącymi” się na jej mury, w promieniach zachodzącego słońca, wprowadza nas w nastrój rodem z Indiany Jonesa. Byłoby to idealne miejsce na klimatyczną zabawę w podchody lub urządzenie jakiejś gry terenowej. Co kawałek jakaś ciekawa kompozycja z resztek budowli lub posągów, majestatycznych drzew (które sprawiają wrażenie, że przejęły tu władzę) i porośniętych mchem murów. Pan strażnik już ponagla, że czas się ewakuować :)
Wsiadamy na nasze strzały, „wrzucamy dwójkę” i pędzimy już w lekkim zmroku w stronę naszego lokalu.

Po raz kolejny korzystamy, ze sprawdzonych rozwiązań jedzeniowych tym razem próbując Fish Amok, Nom banh chok i smażony ryż. W hotelu meldujemy się koło 20:00 i regenerujemy siły. Jutro czeka nas nie lada wyzwanie, bo wybieramy się aż 50 km od miasta… i to tandemem :)

IMG_3028 IMG_3033 IMG_3036

 

27 września, niedziela

Oj to był dzień :). Od kiedy spotkaliśmy w Turcji, naszych znajomych Włochów na tandemie, często wspominaliśmy sobie, że oni to muszą mieć powera. Co tam jazda stopem przez kilka tysięcy kilometrów. Przejechanie pół świata na tandemie to jest wyczyn przez duże W.! Już od jakiegoś czasu nosiliśmy się z zamiarem spróbowania takiej wspólnej jazdy. Choć zawsze wydawało nam się, że na tandemie jest nieco łatwiej niż na dwóch osobnych rowerach… a nie jest ;)

Tak czy siak, nadarzyła się okazja, a trasa jaką sobie wyznaczyliśmy była dosyć ambitna jak na pierwszy raz. 50 km od Siem Reap znajduje się sławna „Rzeka tysiąca Ling”, a 15 km wcześniej piękna świątynia Banteay Srei z X wieku n.e.
Prowiant na drogę mamy, fachowe kaski i można ruszać. Hmm… tylko jak tu skręcać takim sprzętem :) Zdecydowanie, ale to zdecydowanie stwierdzamy, że tandem to jeden z tych mniej przyjemnych i wygodnych pojazdów, jakimi dane nam było się poruszać. No może po prostu taka nam się trafiła sztuka ;-)
Najpierw przedrzeć się musimy przez kawałek miasta i okolice Angkor Wat. Pogoda nam dopisuje i na nasze szczęście droga wiedzie głównie po płaskim. Staramy się podziwiać przydrożne widoki, jednocześnie będąc mocno skupionym na opanowaniu naszej machiny :-). Co rusz słyszymy z przydrożnych sklepików i domostw wesołe „Hello”. Tu pani z bananami, gdzie indziej kokosy, a tam okrążony przez ludzi stragan z wieprzowiną.
Tu dygresja ogólna, nietycząca się stricte Kambodży. W wielu miejscach nie ma lodówek, czy nawet prądu, lub na tym drugim oszczędzają. Bez problemu za to można dostać zimne napoje, czy przyjemnie schłodzonego kokosa. Jak? Nawet na największej wiosce „zabitej dechami” mają specjalne pojemniki z lodem, z których korzystają jako lodówek (choć przydają się też przy robieniu shakeów). Codziennie rano, czy to w Phnom Penh, czy Pursat, po okolicach krążą ciężarówki i skutery z wielkimi blokami lodu dostarczanymi do wszelkich sklepików i mini restauracyjek. W tych upałach to prawdziwa ulga, ale też zdziwienie pomysłowością lokalsów.
Jedziemy spokojnie i własnym tempem. Kolejne wioski, pola ryżowe, chatki i domy wyglądające jak pozostałości po epoce francuskiego kolonializmu. Jest przyjemnie. Czasem nie stresujemy się zbytnio. Przecież przed nami cały dzień… ;-) Po drodze najbardziej rozśmieszały nas zdziwione miny kierowców tuk tuków i jadących z nimi turystów. Chyba brali nas jednak za jakiś napalonych rowerzystów, nie biorąc pod uwagę opcji, że wolimy tak, niż zapłacić 20 dolarów za podwiezienie motorikszą.

Po ok. 3 godzinach, docieramy do parkingu przy górze Phnom Kulen. To szczególne miejsce odkryte zostało dopiero w 1969 roku. To tu, w pobliżu źródeł rzeki Siem Reap znajdowało się najważniejsze w kraju sanktuarium hinduistyczne oraz miejsce kultu jego bogów: Sziwy i Wisznu. W skałach Rzeki Tysiąca Ling – fallicznego symbolu boga Sziwy wykuto lub postawiono setki wizerunków bogów, niebiańskich tancerek Apsar, i wiele innych ciekawych scen. Więcej na ten temat tutaj: https://en.m.wikipedia.org/wiki/Phnom_Kulen
Jesteśmy nieco przymęczeni po kilku godzinach, więc dreptamy sobie po mału, górską ścieżką wśród drzew, lian i wielkich skał. Do miejsca gdzie spod powierzchni wody widać rzeźby, mamy jakieś 2,5 km. Widok na miejscu jest ciekawy, ale nie zwala z nóg, zwłaszcza jak się wykonało taki wysiłek, żeby tu dotrzeć :-) W powrotnej drodze schodzimy nieco w dół od głównej ścieżki, do jednego z większych wodospadów, gdzie również podziwiać można wykute w skałach płaskorzeźby. Obserwujemy, jak ludzie wygłupiają się i kąpią w strumieniach spływającej, przyjemnie chłodnej wody. Jakaś lokalna rodzinka handluje pod wodospadem kwiatami i napojami.
Po chwili zaczynamy powrót na parking, czas się zwijać, bo przed nami jeszcze jeden przystanek. Wsiadamy na naszego rumaka, trochę nas bolą „tylne części”, ale nie ma zmiłuj. Jak się powiedziało A, to trzeba i powiedzieć B, więc ciśniemy ;-). Technika już opanowana. Gdy widać górkę, wrzucamy najwyższy bieg i rozpędzamy się na maksa… Dementujemy plotki, że ten z tyłu ma łatwiej. Trzeba ciągłej synchronizacji i koncentracji. Jak w małżeństwie :)
Słońce nadal grzeje i jest dosyć duszno… Oby wytrzymało do wieczora, myślimy. Jedziemy dosyć głównymi drogami, więc nawierzchnia jest w porządku, choć w opisach straszyli, że asfalt może być tylko przez chwilę. Kolejne 15 km do pokonania, by dotrzeć do Banteay Srei, czyli świątyni kobiet.
Najpierw łapiemy oddech i orientujemy się w sytuacji. Niestety razem z nami na parkingu pojawiają się dwa autokary z chińskimi turystami. Ehh ;-) …zapowiada się walka z tłumem o widoki. Zbudowana z czerwonego piaskowca świątynia, nie jest zbyt duża, ale bardzo urokliwa. Przez to też jest tak bardzo popularna wśród turystów. W obrębie ogrodzonego obszaru znajduje się kilkanaście miniaturowych „kapliczek” przepięknie ozdobionych płaskorzeźbami obrazującymi różne sceny z życia boga Sziwy. Jest tu też mnóstwo Apsar, czyli strażniczek i nimf świątynnych. Dokładność i ilość scen połączone z rodzajem użytego kamienia tworzy naprawdę imponujący widok. Więcej na temat miejsca znajdziecie tutaj: https://en.m.wikipedia.org/wiki/Banteay_Srei
Acha. Zostajemy też na chwilę gwiazdami obiektywu. W jednym miejscu wpadamy na pomysł zrobienia sobie wspólnego zdjęcia wewnątrz „kapliczki”. Prosimy pana z chińskiej wycieczki o pomoc. Niestety nie do końca zrozumiał koncepcję i zdjęcia wyszły nieco krzywo, ale… Tak mu się spodobał nasz pomysł, że poprosił mnie, abym zrobił mu takie samo :). Zdjęcie wyszło naprawdę fajnie, a pan z dumą prezentował je pozostałym członkom wycieczki. Gdy wracaliśmy już przez alejkę prowadzącą do wyjścia. Podbiega do mnie tenże pan z dwiema innymi Chinkami i pokazują na aparat. Pomyśleliśmy, że chcą z nami zdjęcie, bo czasami zdarzały nam się już takie prośby. Zwłaszcza w Chinach. Okazało się jednak, że panie tak uwierzyły w moje zdolności fotograficzne, że chciały, żebym i im zrobił „jakieś fajne zdjęcie”. Tu i teraz. Tylko im. Skupiłem się jak mogłem, choć staliśmy przy jakiś niezbyt uroczych, wysokich „chabaziach” i zrobiłem im te kilks fotek. Czy były fajne, nie wiem… ;-) Ale sytuacja nas rozbawiła.
Jako posiłek regeneracyjny, serwujemy sobie świeżo obrane ananasy i zielone mango, sprzedawane przez lokalne panie ulokowane na terenie świątyni. Poza paniami kręci się spora grupa dzieciaków proszących o „one dollar”, bo one chodzą do szkoły… Zawsze pojawia się ten dylemat moralny czy dawać, ale mając już doświadczenia z innych krajów wiemy, że trzeba się powstrzymać. Pomagać można, ale w inny sposób.

Czas ruszać w stronę Sieam Reap, bo robi się późno, a nad nami zaczynają się pojawiać jakieś ciemnawe chmury. Ruszamy z kopyta i staramy się narzucić odpowiednie tempo, choć odgłosy grzmienia dochodzące z daleka, nieco nas zaczynają stresować. Złapanie burzy na rowerze to nie jest przyjemna sprawa. Gdy słońce zaczyna zachodzić, my mamy jeszcze dobre 15 km do celu, a nad nami już całkiem wyraźnie wisi perspektywa deszczowo-burzowa. Nie ma wyjścia, ciśniemy ile sił w nogach.

Robi się ciemno, zakładamy kurtki przeciwdeszczowe i czołówkę. Pada już od 10 minut i błyska się niczym na wojnie. Rob się coraz mniej „ciekawiej”. Nie widać opcji na to, żeby miało szybko przejść, a chęci spędzenia nocy w lesie nie mamy. Gdy jedziemy już drogą z Angkor Wat do Siem Reap (czyli ostatnie 6 km), pada tak bardzo, że drogą płynie rzeka. My pomimo kurtek jesteśmy prawie cali przemoczeni. Ruch na drodze spory, bo dużo ludzi wraca do miasta tą samą trasą co my. Pędzą skutery, rowery, auta i autobusy. Widoczność jest mała, a droga śliska. Zaraz przed nami tworzy się mały korek. Jakiś skuter dosłownie kilkadziesiąt sekund temu został potrącony przez autobus. Widzimy czapeczki pasażerów na drodze, a pokiereszowany skuter „wciągnięty” pod pojazd. Dookoła pełno ludzi stara się pomóc. Jest zamieszanie, ranni czekają na karetkę. Nie wiemy, w jakim są stanie. Postanawiamy poszukać schronienia i przeczekać chwilę, ponieważ dalsza jazda jest zbyt niebezpieczna. Przystajemy pod dachem jakiegoś budynku. Karetki pojawiają się dopiero po 20 minutach…
Gdy deszcz nieco ustępuje, robi się spokojniej. Do wypożyczalni docieramy dopiero ok. 19:30. Cali przemoczeni, zmęczeni i nieco zestresowani sytuacją na drodze. To był długi dzień, pełen przygód. Zarówno dobrych, jak i złych. Jak w życiu…

IMG_3039 IMG_3043 (2) IMG_3055 (2) IMG_3081 (2) IMG_3082

20150927_124825 (Medium) 20150927_162347 (Medium) 20150927_151439 New Image

28 września, poniedziałek

Po wczorajszej wycieczce, zarządzamy dzień relaksu. Spędzamy go w dosyć leniwy sposób wychodząc głównie po to, żeby coś zjeść. Helenka wybiera się na kilka godzin do buddyjskiej świątyni poobserwować lokalsów :)
Wieczorem znów wybywamy na Nocny Market. Coś zjeść, powłóczyć się po straganach i skorzystać z masażu stóp za 2 dolary :)

 

29 września, wtorek

Odwiedzamy stoisko z ręcznie robionymi bawełnianymi kocykami, które bardzo przypadły nam do gustu. Możemy trochę podpytać o to, jak i gdzie są robione, bo młody chłopak z obsługi całkiem nieźle mówi po angielsku. Pojawia się nawet pani właścicielka. Od słowa do słowa, zostajemy zaproszeni na wycieczkę do wioski, w której kobiety ręcznie tkają te przepiękne produkty. Ludzie potrafią czasem zaskoczyć. Zaproponowaliśmy oczywiście pokrycie kosztów transportu, ale pani odmówiła. Wioska znajduje się dobre 50 km od Sieam Reap. Jedziemy my, młody chłopak i kierowca.
Bez dłuższego namysłu, przystajemy na propozycję :) Takie akcje lubimy. Plan na jutro: wioska z kocykami.

IMG_3193

 

30 września, środa

Wioska z kocykami

Z ekipą od kocyków, jesteśmy umówieni na 8:00. Wstajemy zatem nieco wcześniej, żeby zaliczyć śniadanie. Tym razem nie możemy liczyć na hotel, bo w międzyczasie odwołali promocje, z której wcześniej skorzystaliśmy. Nie dość, że jest nieco drożej to jeszcze bez śniadania. Takie życie. Choć jak zwykle czujemy się robieni nieco w bambuko.
Niedaleko miejsca, w którym jesteśmy umówieni z kierowcą, znajdujemy otwarta restauracje. Nie było to takie łatwe, bo jest dopiero 7:00 rano. Jakiś smażony ryż i warzywka, powinny nam starczyć na kilka godzin.
Wyruszamy z lekkim spóźnieniem. Najpierw główną drogą, a potem nieco mniejszymi, szutrowymi, przebijając się przez wioski i wioseczki. Możemy poobserwować z okien samochodu poranne życie kambodżańskiej wsi. Na miejsce docieramy około 10:00.
Wioska składa się z kilkudziesięciu domostw, przy czym całość pracy organizuje jedna z rodzin, u której pojawiamy się na początku. To oni oprowadzą nas po reszcie domostw.
Każda z rodzin posiada jedno lub dwa specjalne krosna, na których dostarczane przez firmę nici przerabiane są na szale, chusty i kocyki. Wszystko zgodnie z tradycyjnymi metodami i wzorami kambodżańskimi, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. W zależności od wielkości i skomplikowania wzoru zrobienie jednej sztuki trwa od kilku godzin do nawet 2-3 dni. Na szczęście nie ma limitów do wykonania. Panie robią wtedy i taką ilość, na jaką mają czas. W przerwach od zajęć domowych. W ten sposób dorabiają do domowego budżetu.
Spędzamy dobre 2-3 godziny, odwiedzając kilka gospodarstw. W każdym z nich wywołujemy ogromne zainteresowanie domowników i lekkie zamieszanie, gdy panie starają nam się zademonstrować ich pracę. Dzięki tłumaczeniom chłopaka możemy dowiedzieć się trochę na temat tego, jak długo się tym zajmują, od kogo się nauczyły tej sztuki i jak to generalnie wszystko funkcjonuje. Jest kupa śmiechu i minuty mijają nam niezmiernie szybko.
W drodze powrotnej panowie zawożą nas jeszcze nad jezioro, gdzie robimy sobie wspólne zdjęcie i wracamy do Sieam Reap. Na zakończenie wycieczki, kupujemy 3 sztuki szaliczków z firmowego stoiska (wiedząc już dokładnie, ile pracy zostało włożone w każdy z nich).
Wieczorem postanawiamy, że następnego dnia opuszczamy Siem Reap.

20150930_100321 20150930_110233 20150930_111058 20150930_112622 20150930_114508

20150929_183532 (Medium)

1 października, czwartek
Rankiem Łukasz zakupuje nam bilety na autobus do Battambang w jednej z agencji turystycznych. Cena 5 dolarów, z tego, co sprawdzaliśmy, jest ceną tylko o pół dolara wyższą niż na dworcu. W cenie biletu ktoś ma nas odebrać spod hostelu ok. godz. 10. Recepcja zostaje o tym poinformowana, a my na szybkiego pakujemy manatki.

Schodzimy na dół kilka minut po 10. Chłopak z recepcji coś kręci, że niby już ktoś był kogoś odebrać, ale on nie wiedział o kogo chodzi. Taksówkarz nie znał numeru pokoju, więc odesłał go z kwitkiem… Nie możemy uwierzyć własnym uszom. Gości w hotelu może kilku, nikt oprócz nas nie wybiera się do Battambang, a chłopak nie skojarzył, że o nas chodzi, mimo tego, że 30 minut wcześniej Łukasz prosił go, żeby nas zawołał, gdy ktoś po nas przyjedzie. Wniosek jest tylko jeden: poprzedniego dnia pytałam o połączenia do Battambang. Chłopak z recepcji powiedział mi, że od nich z hostelu jest transport w cenie 8 dolarów od osoby i że jest to najniższa cena na rynku. My oczywiście musieliśmy to sprawdzić i okazało się, że kłamał. Zakupiliśmy bilety w agencji i teraz mamy tego konsekwencje…

Chłopak nie daje niczego po sobie poznać. Dzwoni w naszym imieniu na dworzec. Tak, to nas ktoś chciał odebrać, teraz jedyną opcją jest jazda tuk-tukiem na dworzec. Nie poddajemy się. Agencja, w której kupowaliśmy bilet, jest kilkadziesiąt metrów od naszego hostelu, więc maszerujemy do nich. Chłopak z agencji stwierdza, że wina stoi zdecydowanie po stronie recepcji. Proponuje nam zrzutkę po 1,5 dolara za tuk-tuka. W międzyczasie dzwoni też na dworzec. Autobus może na nas poczekać…

Dworzec okazał się być po prostu ulicą, przy której parkują autobusy. Na dodatek ulica ta znajdowała się dokładnie po drugiej stronie miasta niż wylot na Battambang. Gdy w końcu wskoczyliśmy do autobusu, który już prawie odjeżdżał, okazało się, że wracamy dokładnie tą samą trasą, którą pokonaliśmy tuk-tukiem… Logistyka.

Jedziemy. Autobus jako taki, jak na standardy kambodżańskie nie można chyba narzekać. Siedzenia skórzane, sprawdziłyby się, gdyby temperatury były trochę niższe, bo przy upale tyłki na takowych fotelikach mocno się grzeją ;-)

Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wjechać na dworzec w Battambang, a już mogliśmy podziwiać pospolite ruszenie. Kilkunastu mężczyzn w wieku 20-40 lat, z kartkami z nazwami hoteli rzuciło się w naszym kierunku, próbując przekonać nas, że to właśnie tam a tam chcemy jechać. My hotel mieliśmy już zarezerwowany. Po kilkunastu minutach wybraliśmy jednego z gości, po czym on przekazał nas jednemu z konkurentów (okazało się, że jednak współpracują razem) i za 0,5 dolara pojechaliśmy do Sezon Hotel.

Przywitał nam młody chłopak lubiący zagadywać do ludzi (przy okazji okazał się być bardzo pomocny) i nim otworzyliśmy drzwi naszego pokoju, było już po godzinie 16…
Standard podobny do poprzedniej miejscówki, więc nam odpowiada.

Idziemy coś zjeść, bo od rana funkcjonujemy na 4 małych bananach. Pierwsza lokanta to zupa tom-yum i jeszcze jedna w tym samym stylu, ale zielona. Dość lekkie jedzonko, więc oczywiście chcieliśmy czymś dojeść. Kolejna lokanta. Kobitka zarządzająca w wieku ok. 50 lat plus córki w roli kelnerek. W menu widnieje pozycja kurczak z imbirem (to podobno typowo kambodżańskie) w zestawie z ryżem. Zamawiamy jedną porcję na pół…

Niestety tym razem nie zjedliśmy do końca… Mucha, którą znaleźliśmy pomiędzy imbirem a kurczakiem, zdecydowanie odebrała nam apetyt. Pani zażyczyła sobie za tą porcję 2 dolary. Uśmiechnęliśmy się pod nosem, pokazaliśmy jej muchę, wręczyliśmy jednego dolca i uciekliśmy, aż się za nami kurzyło…

Wieczorem zrobiliśmy wypad na nocny market. Kilka stoisk z jedzeniem rozstawionych zaraz przy zamkniętym targu dziennym oraz kilka namiotów z ciuchami ciężko zaliczyć do super atrakcji… Natomiast zamknięty targ dzienny przy zgaszonym świetle wyglądał mrocznie i koszmarnie, koszmarnie brudno…

 

2 października, piątek

Dziś w planach odwiedzenie jaskiń śmierci, do których planujemy dotrzeć rowerami. Temat jaskiń śmierci czy pól śmierci nie należy do najlżejszych. W Kambodży takich miejsc można znaleźć naprawdę dużo, w związku z czym tematu nie da się pominąć, a w naszym odczuciu nawet nie wypada.

Jaskinie śmierci znajdują się w odległości ok. 15 km od centrum. My jednak wybieramy drogę okrężną poprzez wioski i pola ryżowe. W związku z czym z 15 robi się nam 25 km… :-)

Ale zanim wyruszymy, trzeba pozyskać energię. Kambodżańska potrawa Fish Amok w jednej z najbardziej popularnych lokant w Battambang – White Rose spełnia nasze oczekiwania. Danie podane w miseczce skleconej z liści bananowca prezentuje się o wiele atrakcyjniej niż w formie gulaszu, jaką podano nam kiedyś w Siem Reap. I smakuje też znacznie lepiej…

W trakcie jazdy mogliśmy poobserwować, jak toczy się przyrzeczne wioskowe życie Kambodżan. Większość domów, które mijaliśmy, postawiona była na bardzo wysokich, drewnianych lub betonowych, palach, które miały rzecz jasna chronić te domy przed wysokim stanem wód, co u nas nazwalibyśmy pewnie powodzią. Jesteśmy w Kambodży w porze deszczowej, więc zapewne jest to ten okres, gdy ewentualne zalanie miałoby nastąpić. Wysokość tych asekuracyjnych pali przeszła jednak granice naszej wyobraźni, ile by tej wody musiałoby tu spaść… Doświadczenie jednak w tej kwestii mają lokalsi, a nie my, więc niczego nie kwestionujemy.

Jaka jest Kambodżańska wioska? Kolorowa to na pewno. Dominuje oczywiście intensywna zieleń drzew oraz pół ryżowych. Przy drodze można natrafić na różnorodne towary wystawione na sprzedaż. Wśród nich prym wiedzie paliwo sprzedawane (nielegalnie) w szklanych butelkach (zdarzały się ekskluzywne butelki z Red Rabel) i owoce, ale można też natrafić np. na świńską głowę w okazyjnej cenie, wystawioną ot tak w misce, na stoliczku. Zainteresowanie było spore sądząc po ilości zgromadzonych dookoła lokalsów. Są też oczywiście zwykłe sklepiki sprzedające napoje i snacki. W każdej takiej wiosce można też bez problemu zjeść coś bardziej obiadowego, gdyż „kuchnie polowe” nie należą do rzadkości, a przy wystawionych stolikach lubią gromadzić się mężczyźni, by toczyć dyskusje o wiadomej tematyce…

W międzyczasie złapała nas ulewa. Schronienie znaleźliśmy pod dachem jakiegoś domu. Nakryci przez właścicielkę powitani zostaliśmy szerokim uśmiechem, po czym pani przyniosła nam dwa plastikowe krzesła :-) Akcja trwała około 30 minut, ale w związku z tym, że od początku naszej przejażdżki nie było nam śpieszno, czas do zachodu słońca zaczął się nam niepokojąco kurczyć…

W lekkiej mżawce ruszyliśmy więc dalej. Przez ostatnie kilkanaście kilometrów trasa wiodła drogą szutrową, przez co warunki stały się nieco cięższe. Oczywiście nie byłoby to problemem, gdybyśmy nie musieli się spieszyć… Trudy jazdy rekompensował nam rozciągający się dookoła kambodżański krajobraz: intensywnie zielone pola ryżowe na tle ciemnoniebieskiego nieba, a pod kołami roweru brudno-pomarańczowa ścieżka z kałużami w tym samym kolorze.

W okolice niewielkiego wzgórza, na którym znajdują się jaskinie, dojeżdżamy ok. 17:30. Późno… Pojawia się dylemat, gdyż o zachodzie słońca z jaskiń (nie z jaskiń śmierci tylko z innych, znajdujących się po drodze do jaskiń śmierci) można obserwować wylatujące na żer stada nietoperzy… Jako że przedstawienie ma się rozpocząć lada chwila, postanawiamy zaczekać…

Następnie podjeżdżamy kawałek rowerami do ścieżki prowadzącej na górę, zapinamy do słupa rowery i w przyspieszonym tempie pędzimy na górę. Po drodze spotykamy kobietę proszącą o datki, którą Łukasz obdarowuje jakimiś drobnymi z nadzieją, że w razie czego przypilnuje nam rowerów…

Na szczycie znajduje się świątynia, lecz informacji o drodze do jaskiń nigdzie nie widać. Oprócz nas nie ma innych turystów, więc nie ma kogo zapytać. Z pomocą przychodzą nam dzieciaki (uwielbiamy to), które drogę znają i chętnie nam ją wskażą, choć zanim to z robią z ich ust wydobędzie się zapewne słowo „dolar”.

Tak też się dzieje. Zaczyna się ściemniać, więc korzystamy ze wskazówek „młodzieży”. Za czasów Czerwonych Khmerów ludzie byli tam poddawani egzekucjom, a ich ciała były wrzucane do wnętrza jaskiń… Miejsce straszne, jak i cała historia.

Ponieważ słońce już zaszło, a dzieciaki nie chciały się od nas odczepić (pomimo tego, że dostały od nas jakieś drobne) zaczęliśmy pospiesznie schodzić na dół. Chłopcy szli za nami cały czas, waląc w ziemię metalowymi karniszami, twierdząc, że to obrona przed małpami…

Udaje się zejść, rowery stoją jak stały. Czas zacząć ostatnią część wycieczki. Droga powrotna, po ciemku główną, lecz w przeważającej części, nieoświetloną ulicą, była dość klimatyczna. Człowiek jadąc lub idąc po ciemku, wyostrza swoje zmysły, przez co zmęczenie fizyczne w trakcie wysiłku nie jest, aż tak odczuwalne :-) Po dojechaniu do centrum zupa u Chińczyka oraz podsmażane pierożki. A na przedobiedni głodek kokos! Mniam.

IMG_3245 IMG_3256 IMG_3263 IMG_3268

20151002_193252 (Medium)

 

3 października, sobota

Lubimy się zmęczyć ;-) Dzisiaj znowu wsiadamy na rowery (wypożyczenie to koszt 1,5 dolara na dzień). Tym razem obieramy kierunek przeciwny i jedziemy do świątyni Wat Somrong Knong, która za czasów Czerwonych Khmerów przekształcona została w więzienie. Dookoła świątyni znajdują się pola śmierci, gdyż oczywiście nie obeszło się bez ofiar…

Wyprawa trochę mniej wymagająca niż wczorajsza, aczkolwiek mamy problemy z trafieniem na miejsce. Najpierw pomocy szukamy u lokalsów z miejscowości Somrong Knong. Zaczepiamy ekipę zgromadzoną przy jednym ze sklepików. Jeden z panów komunikatywnie mówi po angielsku (pracuje jako rikszarz w Siem Reap), więc próbujemy się dogadać. Pada propozycja, że jego żona i jej siostra pojadą z nami (one na skuterze) i pokażą nam drogę, bo ponoć jest skomplikowana. Zgadzamy się, choć według GPSa teoretycznie jesteśmy gdzieś blisko…

Panie prowadzą nas kilka kilometrów drogą, którą przyjechaliśmy. Hmm… Coś nam tu nie gra, ale jeszcze nie alarmujemy… Ostatecznie zostajemy pokierowani prosto, do głównej i tam mamy kierować się znakami. Szybko orientujemy się, że zaszło jednak nieporozumienie (wynikające zapewne z tego, że ogólnie mamy problemy z wymawianiem nazw tych świątyń) i zamiast Wat Samrong, ekipa usłyszała Wat Phnom…

Próbujemy zatem wytłumaczyć raz jeszcze, co chcemy zobaczyć. Wspominamy o świątyni zamienionej na więzienie i o polach śmierci. Panie załapują, o co chodzi i okazuje się, że z miejsca, z którego z nimi wyruszyliśmy, musimy jechać w przeciwną stronę…

No to dajemy. Za każdym razem przejeżdżamy przez targ w Samrong Krong, na którym sprzedawano ryby żywe i suszone, i gdzie dookoła unosił się tak potworny smród, że jadąc tamtędy kolejny raz, chyba byśmy zwymiotowali.

Dojeżdżamy do sklepiku naszych pomocników, dziękujemy raz jeszcze i pedałujemy tym razem w drugą stronę. Mamy zobaczyć na naszej drodze jakąś pagodę i tam skręcić. Ujechaliśmy spory już kawałek, a pagody jak nie było, tak nie ma… Pytamy jakiegoś lokalsa. Pokazuje nam językiem ciała, że musimy zawrócić i skręcić w prawo w jakąś ścieżkę. Zaczynam nam się odechciewać, tym bardziej że chce nam się bardzo pić, a jak na złość nie ma gdzie kupić wody…

Skręcamy w jakąś ścieżkę, nie wierząc, że to ta właściwa. Dojeżdżamy po kilku minutach do jakiejś świątyni. Świątyń jednak na tych kambodżańskich wioskach jest dość sporo, więc nie świętujemy jeszcze sukcesu… Ale jakże miło jesteśmy zaskoczeni. Z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że przed nami stoi Wat Samrong Knong.

Dookoła świątyni toczy się życie mnichów. Chłopcy przyodziani w swe pomarańczowe wdzianka zamiatają chodniki, reperują krawężniki, zdawać by się mogło, że probują jakoś wypełnić swój wolny czas. Natrafiamy też jednak na ekipę bardziej zaangażowaną, ładującą zaprawę murarską do form, czego efektem mają być pięknie ozdobione cegły. A obok chłopaków, na kupie piachu, leżała sobie ogromna świnka. Why not?

Charakterystycznym dla tego miejsca są „płaskorzeźby” przedstawiające sceny tortur stosowanych w tym miejscu za czasów Czerwonych Khmerów. Obejrzeć je można na ścianach pagody upamiętniającej te przykre wydarzenia. Dlaczego „płaskorzeźby” w cudzysłowie? Poniewż z jakąś wygórowaną sztuką nie mają one nic wspólnego, aczkolwiek oczywiście nie o piękno w tym miejscu chodzi. Sceny tortur na nich przedstawione nadwyraz dokładnie oddają okrucieństwo Czerwonych Khmerów.
Wewnątrz pagody, na przyokiennych półkach, poukładane są odnalezione czaszki osób pomordowanych.

IMG_3290 IMG_3298 IMG_3304 IMG_3311 IMG_3329 IMG_3339

 

4 października, niedziela

Pływająca wioska Khampon Phlu

Dzisiaj wybieramy się w okolice Pursat, czyli miasta, z którego chcemy zaatakować pływające wioski, znajdujące się na jeziorze Tonle. Jest to największe jezioro na półwyspie Indochińskim, o powierzchni ok. 2700 km2.

Chcieliśmy to zrobić w trochę mniej turystycznym klimacie, dlatego postanowiliśmy właśnie na zachodnią część jeziora. Nieco z dala od natłoku wycieczek z Siem Reap, które zazwyczaj lądują na północnym brzegu, blisko wioski Khampon Phluk.

Aby zrobić sobie wycieczkę do Kompong Luong, czyli pływającej na jeziorze wioski, mamy dwie opcje bazy noclegowej. Zdecydowaliśmy się nocować w Pursat, z uwagi na lepsze opinie o hostelach i większy wybór. Minusem jest to, że do wioski mamy nadal blisko 40 km. W Krakor, które znajduje się jedynie 7 km od celu, są tylko 2 opcje. Obie mają dosyć kiepskie opinie. Czy to była dobra decyzja ? Ciężko stwierdzić, ale chyba tak…
W Battanbang bierzemy autobus z firmy Capitol Transport (najpopularniejsza i chyba najtańsza opcja) za 2,5 dolara od osoby. Wyjazd o 12:30. Do Pursat mamy jakieś 2-3 godziny. Autobus w miarę wygodny, jakaś pseudo klima więc bez problemu docieramy na miejsce. Dworzec mieliśmy pod samym nosem, bo z hostelu to jedynie 500 m.
Przy wysiadce jak zwykle nalot tuktukowców i innych „pomocników”, którzy chętnie nam zaoferują swoje usługi ;-) Mamy wstępnie zaznaczony na mapie tani hostel o nazwie Phnom Pech. Wielgachny pokój z klimatyzacją i wiatrakami, z dosyć przyzwoitym widokiem za 7 USD.
Szybki rekonesans po okolicy, zupa w przydrożnej lokancie i wypad na lokalny market po owoce. Na targu jak zwykle sporo się dzieje, a ilość towarów, warzyw, owoców, ryb i wszystkiego, co do życia potrzebne przyprawia o lekki oczopląs. Dodaj do tego wszechobecne skutery, rowery i potok lokalsów. Przyglądamy się mini stoisku z deserami. Pan robi coś ala chrupkie naleśniki, zwijając do środka wiórki kokosowe. Widząc nasze zainteresowanie, jakaś dziewczynka wręcza nam dwie sztuki na spróbowanie :) Smaczne.
Podpytujemy właścicielki hotelu, jak najlepiej dostać się do pływającej wioski ? Pada propozycja wynajęcia motorikszy za 15 -20 USD, która zawiezie nas na miejsce a po południu przywiezie z powrotem do hostelu. My jednak wybieramy opcję „zrób to sam” i będziemy się tam próbowali dostać na własną rękę.

5 października, poniedziałek

Rano jemy coś na szybko i ruszamy na główną drogę, chcąc złapać jakiś minibus do Krakor. Najpierw próbujemy w biurze Capital Transport. Pomimo że wszystkie autobusy przejeżdżają przez to miasteczko, Pani z obsługi twierdzi, że nie ma miejsc i generalnie nie sprzeda nam biletów do Krakar… Musicie wziąć taxi, twierdzi.
Po chwili „negocjacji”(no bo jak to możliwe, że nie ma miejsc na żaden z 4-5 autobusów jadących w najbliższym czasie), orientujemy się, o co biega. Wszyscy w mieście są poinformowani, żeby nie ułatwiać turystom życia i wysyłać ich właśnie na taxi. Tym sposobem można co nieco zarobić i zamiast 2 dolarów, skasują nas 15… Może się człowiek wkurzyć. Oczywiście w międzyczasie, kilku rikszarzy próbuje swoich sił proponując nam ceny od 15-25 USD ;-)
Nie dajemy jednak za wygraną. Odchodzimy kilkaset metrów i łapiemy jakiegoś minibusa, których jest tam sporo. Cena za podwózkę do Krakor 5000 reali, czyli 1,25 dolara. Da się ..? Jesteśmy co prawda jedynymi klientami, ale pan po kilku minutach rusza. Jedziemy tak z 10 km, po czym …stajemy. Kierowca zmienił plany i stwierdził, żebyśmy złapali kolejnego busa, bo on dalej nie jedzie. Całe szczęście nic nas za te 10 km nie skasował, a po kilku minutach łapiemy kolejne auto. Ostatecznie dojazd do Krakor zajmuje nam jakieś 2 godziny, ale za to kosztuje tylko po 1 USD od osoby :)
Na miejscu spodziewany atak lokalnych kierowców tuktuków i skuterów. Jak tylko zobaczyli dwóch białych turistas to dolary zaświeciły im się w oczach i zaczęli proponować kosmiczne ceny. Do wioski niecałe 6 km, a niektóre ceny oscylowały w rejonach 10 USD. Panowie tak byli napaleni, że ze stresu sami nie mogli dojść do tego ile by nam zaproponować. W takich sytuacjach następuje tzw. mierzenie klienta wzrokiem i określanie na ile go stać… ;-)
Koniec w końcu rezygnujemy z ich usług i postanawiamy iść z buta. Miało to aż 3 plusy: będzie tanio, po drodze coś zjemy i poobserwujemy lokalne życie. Minusem był jedynie upał.
Życie wynagrodziło nam podjętą decyzje, bo wypasiony obiadek jemy w towarzystwie dwójki sympatycznych chińskich żołnierzy i ich kambodżańskiego kolegi. Pomimo naszych sprzeciwów postanawiają nam go ufundować.
Po godzinnym spacerze docieramy do wioski nad jeziorem. Najpierw uderza nas widok zabudowań na brzegu, niejednokrotnie składających się z mini szałasów o wymiarach 3×3 m, w których potrafi mieszkać cała rodzina. Cztery ściany, mata na podłodze, jakiś pseudo piecyk, hamak i wiszące na sznurku banany. Jest naprawdę biednie, choć ludzie machają do nas, a dzieci krzyczą z uśmiechem „Hello”. Przypominało nam to Indie. Kontrast w stosunku do miast takich jak Siem Reap lub Battanbang, ogromny.

Docieramy do miejsca, gdzie kończy się droga, wpadając znienacka do jeziora (nie my, droga ;-)). Tu znajduje się mini port, w który można wypożyczyć łódkę, aby zwiedzić wioskę na wodzie. Cena jedna, nienegocjowalna, 10 USD za godzinny rejs. Do wyboru mamy trzy trasy: wioska Khmerów, wioska wietnamska i pływający las. Wybieramy opcję pierwszą. Pan zaprasza nas do zadaszonej łódeczki i zaczynamy.
Na wodzie pływa prawdziwe miasteczko. Są sklepy, restauracje, fryzjer i świątynie, jest nawet nawodna stacja benzynowa i sala na imprezy :) Ludzie wiodą w miarę normalne życie, tyle tylko, że nieco skupione na mniejszych powierzchniach. Dzieci kąpią się w wodzie, panie gotują, a panowie naprawiają silniki od swoich łodzi. Zresztą zobaczcie sami…

Zdecydowanie warto odwiedzić to miejsce, zwłaszcza że zwłaszcza że udało nam się pozwiedzać wioskę bez towarzystwa dziesiątków innych turistas. Kolorowo, gwarnie i ciekawie. Sami ludzie chyba też lubią ten styl życia, bo inaczej już dawno przenieśliby się na ląd.
Powrót do Pursat trwał już nieco krócej, a bilans całej wycieczki wyniósł 4 USD + 10 USD za rejs. Czyli trochę kombinacji, pozwoliło nam zaoszczędzić ponad 10 dolarów. Nieźle jak na tak krótką wycieczkę.
Na kolacje kambodżańsko-wietnamski fast food, czyli podpiekane bułeczki z mięsem, tofu i warzywami. Po 2 USD za sztukę. Jutro ruszamy do stolicy.

20151005_122551 (Medium)

IMG_3395 IMG_3399 IMG_3410 IMG_3449 IMG_346820151005_132239 (Medium)

6 października, wtorek

Phnom Penh

Dzień jak co dzień ;-) Trzeba się przemieścić. Przed wyjazdem szukamy jakiegoś taniego, a w miarę przyzwoitego hostelu.
Po spakowaniu manatków zajadamy jeszcze smażony ryż w hostelowej restauracji, coby na głodnego nie jechać. Przy głównej drodze znajduje się kilka miejsc, pełniących funkcję firm przewozowych. Idziemy do pierwszej z brzegu, bo ceny są wszędzie podobne.
Działa to tak: albo dana firma ma swoje autobusy, odjeżdżające o konkretnych godzinach, albo sprzedaje bilet łapiąc dla ciebie pierwszy wolny autokar jadący do twojego celu. My trafiamy na ten drugi przypadek i mija około 30 min, zanim pani udaje się zatrzymać wolny autokar. Odpala ona kierowcy odpowiednią kwotę, a sama zostawia sobie resztę jako zarobek. Wszyscy są szczęśliwi :-)
Do Phnom Penh docieramy ok. 16:00 i bierzemy riksze do hostelu. Z plecorami nie chce nam się włóczyć po tak dużym mieście. Duże miasto, duży ruch i sporo się dzieje… Jak to w stolicach, trzeba się nieco oswoić. Postanawiamy jedynie w najbliższej okolicy poszukać czegoś do jedzenia. Trafiamy na przyjemny lokal na zewnątrz z zupą i fajnie podawanymi szaszłykami z wołowiny.
Kambodżańskie piwko i można iść spać.

7 października, środa

Dzień zaczynamy od wyprawy do Ambasady Wietnamskiej. Koszt wyrobienia wizy to aż 60 USD, z czego 15 to koszty „obsługi”. Zdzierstwo jednym słowem, którego prawdopodobnie można uniknąć, ale o tym więcej w informacjach praktycznych.

Dalsze plany to Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng (Muzeum Bezpieczeństwa S-21). Muzeum znajduje się w dawnym więzieniu (a tak naprawdę szkole, przeistoczonej w więzienie przez Czerwonych Khmerów). To tutaj ludzie byli przesłuchiwani i torturowani do czasu, aż przyznali się do popełnienia zarzuconych win. Oczywiście oskarżenia padały bezpodstawnie, a dotyczyły zwykle rzekomej zdrady partii rządzącej. Gdy więzień ostatecznie przyznał się do (niepopełnionej) winy, zostawał skazany na karę śmierci, następnie wywieziony na tzw. pola śmierci kilkanaście km za Phnom Penh i poddawany egzekucji.

Tylko kilka osób, które trafiły do tego więzienia (z szacowanych 17 do 20 tysięcy) przeżyło, a dwóch panów spotyka się z ludźmi odwiedzającymi muzeum (każdego dnia o 14:30). Byliśmy na takim spotkaniu z panem Chum Mey.

Oprócz więźniów wielu strażników-oprawców żyje do dziś (w więzieniu zatrudnieni byli bardzo młodzi chłopcy). O swojej pracy opowiadają w filmie, który można obejrzeć w jednej z sal muzeum. Utrzymują oni stanowisko, że wykonywali odgórne rozkazy, chcąc tym samym uniknąć kary śmierci za przeciwstawienie się swoim przełożonym.

IMG_3638 IMG_3649 IMG_3668 IMG_3672 IMG_3683

8 – 9 października, czwartek-piątek

Dwa dni, w ciągu których nie robimy w zasadzie nic szczególnego oprócz odebrania wiz, wizyty w Muzeum Narodowym z muzyczką Imagine Lenona lecącą z mp3 i polowania na coś do jedzenia…

Hitem dla nas okazują się kawałki mango lub banany otoczone ryżem ugotowanym w mleku kokosowym, a to wszystko zawinięte w liście bananowca i uparowane w takich wielkich garach. Miało to formę bardziej deseru niż właściwego posiłku. Poza tym kuchnia kambodżańska nie robi na nas wielkiego wrażenia. Być może to przez to, że stołujemy się cały czas w najtańszych knajpkach, ale z drugiej strony w Indiach też tak robiliśmy, a tamtejszą kuchnię wspominamy z sentymentem. Paradoksalnie w Kambodży jedliśmy zazwyczaj wietnamskie potrawy (zupy z makaronem i mięsem oraz dużą ilością świeżych ziół lub małe mięsne szaszłyczki, które zawija się z warzywkami w papier ryżowy), to właśnie one bowiem królują w knajpkach dla lokalsów (choć Kambodżanie za Wietnamczykami nie przepadają).

10 października, sobota

Popołudniem wypożyczamy skuter, by zatłoczonymi ulicami Phnom Penh wyjechać kilka km za miasto, do miejsca, w którym znajdują się masowe groby osób pomordowanych za czasów Czerwonych Khmerów. Po drodze łapie nas nie mała ulewa. Schronienia szukamy gdzieś pod dachem jednej z kamienic. Mamy chwilę, żeby podnieść głowę do góry i zobaczyć, że te ich stare budynki są w sumie całkiem niebrzydkie (Kambodża swego czasu była kolonią francuską).

Razem z nami przed deszczem chowa się też kilku lokalsów. Większość ludzi jednak wyposażona jest w peleryny (takie ogromne, obejmujące też po części skuter) i mknie do swego celu, nie zważając na deszcz.

I tak mija 30 minut, nim ulewa przechodzi w mżawkę, a my tymczasem zaczynamy się zastanawiać czy z naszej wyprawy coś będzie, bo zrobiło się dosyć późno. Rozglądam się (Helenka) dookoła i oczywiście znajduję to, czego potrzebujemy. Pelerynę. Z oderwanym kapturem. Ale ochroni nasz plecak. Zapada decyzja, że jedziemy dalej.

Wraz z biletem wstępu, każdy otrzymuje audio-przewodnik, o dziwo urządzenie działało bez zarzutów, a informacji na nim zawartych było w sam raz. Dodatkowo można było posłuchać opowiadań świadków i osób, którym udało się jakimś cudem przeżyć.

W latach 1975-1979 działa się tu jednak wielka rzeź, przy wtórze pieśni rewolucyjnych puszczanych przez głośniki, celem zagłuszenia krzyków ofiar. Egzekucje przy użyciu najprostszych narzędzi (łopat, siekier, duszenie workami plastikowymi) oraz zabijanie niemowląt poprzez uderzenie o pień drzewa naprawdę ciężko pojąć (uważano, że jeśli ktoś przyznał się do działania przeciwko reżimowi, należało zabić całą jego rodzinę, czyli „usunąć chwast razem z korzeniami”), a do tego dochodzi jeszcze to, że po deszczu kości zamordowanych ludzi wciąż wymywane są spod ziemi, również na ścieżkach, które są wytyczone do chodzenia… :-(

20151010_165015 (Medium) 20151010_164122 (Medium) 20151010_162509 (Medium) 20151010_160153 (Medium)

11-13 października, niedziela-wtorek

Odpoczywamy w Phnom Penh, zasłaniając się tym, że w tych dniach trwa akurat festiwal Pchum Ben i chcemy go „przeżyć”. Prawda jest jednak taka, że w ciągu tych trzech dni odwiedzamy dwie świątynie, lecz ku naszemu zdziwieniu, nic szczególnego się w nich nie dzieje… Teoretycznie każdy kambodżański Buddysta musi odwiedzić w tym czasie siedem świątyń i zostawić w nich jakieś jedzenie dla swoich bliskich zmarłych. W tych dniach bowiem dusze powracają na Ziemię. Jeśli nie znajdą jedzenia podarowanego przez ich bliskich, to będą ich prześladować, a jeśli znajdą, to zatroszczą się o ich szczęście.

Faktem jest, że stolica w tych dniach opustoszała i większość ludzi wyjechała do swoich rodzinnych miejscowości. Prawdopodobnie więcej można było zobaczyć w świątyni na jakiejś wiosce niż w Phnom Penh. Ale wyciągnęliśmy z tego coś dla siebie: pierwszy raz mogliśmy odpocząć od zgiełku w azjatyckim, wielkim mieście, a tego naprawdę ciężko doświadczyć :-D

IMG_3727 IMG_3742 IMG_3770 IMG_3778 IMG_3785 IMG_3797 20151012_131947 (Medium) 20151012_132632 (Medium) 20151013_131407 (Medium) 20151012_131819 (Medium)