Nasz błogi relaks w australijskim Brunswick Heads u Gosi i Igora czas zamienić na nieco bardziej podróżnicze klimaty. Czerwiec tuż za rogiem, a zatem czas myśleć o przemieszczeniu się do Kanady. Lecz zanim to nastąpi, nie darowalibyśmy sobie, gdybyśmy będąc w tych rejonach, nie odwiedzili Nowej Zelandii.

Rach cich powstaje „na prędce” szybki plan działania i upieczenie kilku pieczeni na jednym ogniu. Odwiedzimy Kasię i Roberta w Sydney, zwiedzimy kolejny odcinek wschodniego wybrzeża no i spędzimy prawie 3 tygodnie w kraju zielonych pagórków, czyli Nowej Zelandii. Choć przeglądając internety, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to południowa wyspa Nowej Zelandii jest ładniejsza, bardziej dzika, górzysta i widokowa, to my jednak (nieco przekornie, ale też z uwagi na pogodę ;)), decydujemy się nasz czas poświęcić tym razem wyspie północnej. Z jakim skutkiem, przeczytajcie sami.

Wyruszamy zatem nie inaczej jak autostopem w stronę Sydney, odwiedzając po drodze kilka ciekawych miejscówek m.in. South West Rocks, Yamba, Hawks Nest. Jak idzie stopowanie w Australii? Nie najgorzej. Już pierwszego dnia mamy opcję jechania bezpośrednio do Sydney, ale odmawiamy, gdyż chcemy sobie tę drogę rozłożyć na kilka dni. Wieczorem trafiamy na bardzo sympatyczną starszą parę, która zabiera nas do swojego domu i gości niczym własną rodzinę (jest nawet 40-letnie porto prosto z beczki) :) Kolejne dwie noce gdzieś przy plaży, czyli w przysłowiowych autostopowych krzakach.

img_20160420_123803 img_8351 img_8397 img_20160421_083844

 

Pobyt w Sydney był intensywny i bardzo przyjemny. Najpierw kilka dni u Kasi i Roberta, wycieczki po mieście i super spacery wzdłuż plaży. Ostatni wieczór przed wylotem spędzamy u znajomych rodziców Łukasza, którzy w Australii mieszkają już dobre 25 lat. Jest krótka wycieczka po okolicy, obiad i wieczorne rozmowy. Rano ich syn Konrad odwozi nas na lotnisko.

 

img_8589 img_8607

 

ANZAC Day obchodzony w Australii 25 kwietnia

img_8535

 

Spacer po Sydney

img_8450 img_8520 img_8554 img_8503 img_20160426_151651

 

W Auckland lądujemy ok. 12:00 (27 kwietnia, środa) i zaczynamy układać… plan działań :) Tak wiemy, że wypadałoby mieć wcześniej przygotowane co i jak, ale jakoś tak wyszło, że nie mieliśmy dopiętego planu na ostatni guzik ;). Tak czy siak, opcji jest kilka. Od relokacji kampera na południową wyspę (niestety powrót i przeprawa promem wyszłaby dosyć drogo), po jechanie stopem na północny czubek wyspy.

Chcieliśmy bardzo odwiedzić dwa górskie rejony Tongariro i Taranaki, które autostopowo byłyby ciężko dostępne. Decydujemy się zatem na manewr pośredni i na pierwsze 5 dni wypożyczamy najtańsze auto. Dzięki temu możemy sprawnie zaliczyć te trudniej dostępne miejsca (spanie w aucie po naszych norweskich przygodach mamy opracowane do perfekcji :)), zostawiając w aucie część rzeczy.

Ostatecznie udaje nam się zrobić dwa fajne trekkingi z widokiem na wulkany, które rozsławione zostały m.in. przez film Władca Pierścieni (Tongariri Alpine Crossing i Taranaki), odwiedzić siarkowe gorące źródła w Rotorua oraz krystalicznie czyste Blue Springs.

Poniżej znajdziecie sporą dawkę zdjęć, ale zaraz po nich dalszy ciąg posta, więc nie odpuszczajcie zbyt łatwo ;)

 

Wyprawa pod wulkan Egmont w rejonie Taranaki (29 kwietnia, piątek)

img_8661 img_8699 img_8714 img_8736

 

W drodze do Tongariro

img_8743

img_8750 img_8756

 

Tongariro Alpine Crossing (30 kwietnia, sobota) img_8783 img_8791 img_8853 img_8906 img_8908 img_8888 img_8886 img_8934 img_8877 img_8884 img_8928 img_8917

 

W drodze do Rotorua – Lake Taupo (1 maja, niedziela)

img_8956

 

Rotorua

img_8994

img_8996 img_9008 img_9024 img_9031 img_9053

 

Blue Springs (2 maja, poniedziałek)

img_9088

img_9093 img_9097

 

W drodze powrotnej do Auckland

img_9120

img_9128 img_9129

Słynny napój gazowany Lemon and Pareoa w miejscowości Pareoa

img_9141

img_9145

 

Kolejne prawie dwa tygodnie poświęcamy na autostopowe eksplorowanie reszty wyspy i nie obchodzi się bez przygód…

3 maja, wtorek

/Auckland – Muriwai Beach/

Do południa oddajemy samochód i wyruszamy ku autostopowej przygodzie. Zaczynamy oczywiście od napełnienia żołądków, bo wiadomo jak to w trasie może być, czyli że nie wiadomo nic… Bagietki z oliwą, serem żółtym i pomidorem, jedzone gdzieś na ławce pod marketem pozwalają nam odczuć, że wróciliśmy na właściwą drogę. Drogę tzw. kombinowaną :-) Oliwa w plecaku sytuacji nie ułatwia, a wręcz przeciwnie grozi katastrofą w razie jej rozlania, no ale w miarę zdrowo musi być ;-)

Stajemy przy rondzie, nieopodal lotniska. Próbujemy łapać z kartonem z napisem „north” (północ). Ruch jest dosyć spory, miejsce wydaje się jednak nie najlepsze, gdyż mało miejsca do zatrzymania. Ale co tam, nie mamy alternatywy, więc zaczynamy łapać. Po kilku minutach siedzimy w samochodzie u 45-letniego Filipa, który spieszy na kolację z żoną, z okazji 13. rocznicy ślubu. Jedziemy razem trochę za Auckland do miejscowości North Shore. Po drodze zahaczamy o jezioro i siedzibę firmy ubezpieczeniowej naszego kierowcy, gdzie zdobyte zostają dla nas mapy samochodowe :-) Filip opowiada nam trochę o Auckland, wspomina czasy, gdy jego babcia w ramach wakacji pływała statkiem na drugą stronę zatoki (nie było jeszcze mostu), po to, by do domu wrócić konno. Co później z tym koniem w mieście się działo, nie wiemy :-) Ale podobno są plany na budowę tunelu pod zatoką – trzymamy kciuki, gdyż mogłoby to rozwiązać problem korków w godzinach szczytu.

Kolejny kierowca łapie nas sam. Gramolimy się przy drodze (postanowiłam przeprowadzić akcję „zmiana obuwia”), gdy w tym czasie zatrzymuje się Roman i pyta gdzie jedziemy. Odpowiadamy, że na północ, ale w zasadzie to powoli będziemy szukać miejscówki na namiot. „Zabieram was na Muriwai Beach, nie pożałujecie” odpowiada nasz nowy znajomy i po chwili mkniemy już razem, podziwiając zielone pagórki w świetle zachodzącego słońca. Roman ma 33 lata i jest z pochodzenia Rosjaninem. W Nowej Zelandii mieszka od 15 lat, gdy jego rodzice wyemigrowali tu za lepszym życiem. 18. miesięcy jeździli kamperem i szukali miejsca, gdzie chcieliby zamieszkać. Roman mieszka obecnie z dziewczyną. Remontują dom i spodziewają się dziecka. Sympatyczny człowiek :-)

img_9158 img_9159

 

Wysadza nas przy Muriwai Beach, do której trzeba zjechać z dość dużej wysokości, co daje szansę na podziwianie widoków. A trzeba przyznać, że było co podziwiać. Zielone pagórki (oczywista oczywistość), ale tym razem z mglistą bryzą pomiędzy nimi. Cuda.

Roman martwi się trochę, bo jak sam twierdził, przy Muriwai Beach miał być kemping i był, ale zamknięty. Szybko przekonujemy go, że my tak naprawdę wolimy spanie na dziko i wnet znajdujemy odpowiednio przyzwoite krzaki :-) Wcześniej jednak zaglądamy jeszcze na plażę, o czarnym kolorze piasku… Kolacja: Jogurt + musli (z fabryki od naszych przyjaciół z Australii (pozdrawiamy ekipę Brookfarm).

 

4 maja, środa

/Muriwai Beach – Ruakaka/

Rankiem, w drodze na główną zahaczamy o kilka punktów widokowych. Odwiedzamy m.in. miejsce, z którego można zobaczyć kolonię Ganettów (urodziwych ptaków, których polska gatunkowa brzmi „Głuptaki”).

Wracamy tam jeszcze raz, gdyż na stopa zabierają nas zakręceni Chińczycy na wakacjach w wypasionym, wypożyczonym samochodzie. Okazało się, że kręcą się po okolicy, szukając „głuptaków” (nie przeszkodziło im to w zgarnięciu autostopowiczów). Później gubimy się z nimi jeszcze raz w drodze do głównej.

 

img_9173 img_9187

 

Do Kukapakapa zabiera nas sympatyczna kobitka, architektka krajobrazu. Mówi, że cieszy ją praca fizyczna, gdyż zmęczenie odciąża głowę od złych myśli. Poza pracą w ogrodnictwie śpiewa w zespole „Miss Peach and Travellin Bones”. Kiedyś występowała w chórach, podróżując po całym świecie. Samotnie wychowuje córkę. Jeździ starym kamperem z olbrzymim konarem na desce rozdzielczej i wiekowymi, drewnianymi meblami. W samochodzie panował „lekki” bałagan, ale to dodawało mu tylko uroku.

Dalej do Brynderwyn jedziemy z młodą Szwedką Julią. Przyleciała do NZ na 1 rok, choć jej plany nie są jeszcze skonkretyzowane. Zaczyna od pracy na farmie koni (tzw. Woofing). Julia chciała wyjechać już od dłuższego czasu, ale nikt z jej znajomych nie mógł się zdecydować. Podjęła więc ryzyko i przyleciała sama. Ponieważ od jakiegoś czasu przebywaliśmy w australijskich klimatach, gdzie wszystko jest „awsom” i „amazing”, fajnie było, dla odmiany, usłyszeć od Juli, że ” trzeba także mówić o tym, kiedy jest nam źle” :-) Julia była dość wygadana jak na Szwedkę. I miała tatuaże.

Podróż dzisiejszego dnia kończymy w Ruakaka, gdzie podrzuca nas młody chłopak z pochodzenia obywatel RPA, choć prawie całe swoje życie spędził w NZ. Kupił właśnie samochód i przed nami jechał jego kolega, gdyż wracali na dwa auta.

Na kolację fish&chips, po czym rozbijamy namiot z widokiem na wyspy „Kury i kogut” (Hens and Chicken Islands). Oj nadreptaliśmy się do tej plaży dobre 45 min… A w oddali rafineria… buuu…

 

img_9198

 

5 maja, czwartek

/Ruakaka – Paihia/

Trochę starszy od nas Mark zaczepia nas pod marketem i oferuje podwiezienie do głównej. Po drodze poleca nam jaskinie Waipu, z których wczoraj zrezygnowaliśmy. Po drodze zahaczamy o siedzibę klubu golfowego, którego Mark jest członkiem. Ponadto zajmuje się zaopatrzeniem domów, w różnego rodzaju sprzęty (hospitalitysupply.co.nz). Zawozi nas pod samo wejście do jaskiń, choć było to ok.20 km od zjazdu z głównej, a droga była szutrowa…

Jaskinie Waipu są trochę mniej znane i przez to wejście do nich jest darmowe. Można w nich zobaczyć święcące w ciemnościach robaczki (glow worm). Takie same są do zobaczenia przy Hamilton, za jedyne 89 $ od osoby :-) Polecamy Waipu Caves!

Z jaskiń do głównej nikt nas długo nie chciał zabrać. Turyści dziwnie na nas spoglądali i gdy Łukasz do nich zagadywał, wyglądali na lekko przestraszonych. Jeden pan tłumaczył nam łamaną angielszczyzną „I am road killer”. Chodziło zapewne o jeżdżenie lewą stroną, pan bowiem miał mocno francuski akcent ;-) Ale co tam… Posiedzieliśmy przy drodze i w końcu jechał Pan Rolnik, który zaryzykował, żeby nas zabrać i przeżył. Dojechaliśmy razem do głównej.

Do Whangarei podrzuciła nas Pani pracująca w szpitalu. Brzmi łagodnie, ale muzykę lubiła raczej z gatunku tych cięższych. Charakteru dodawał jej tatuaż na ramieniu.

Trochę za Whangarei podwiozła nas kolejna Kobitka. „Staliście w tak beznadziejnym miejscu, że musiałam was zgarnąć ” – łapaliśmy bowiem przy żółtej linii, zakazującej zatrzymywania się, o czym nie wiedzieliśmy :-P Wysadziła nas pod przydrożnym barem i skończyło się na „sushi” i burgerze ;-)

Paihia to nasz ostatni przystanek, a zabiera nas tam sympatyczna Pani jadąca do Russell, gdzie ma domek „na weekendy”. Z pochodzenia Australijka. Samochód załadowany pod sam sufit, łącznie z krzesłem, które wg teorii męża, miało wejść do bagażnika… ale nie weszło.

W Paihia początkowo mamy zamiar spać na dziko, ale decydujemy się na kemping (wypatrzyliśmy co prawda ładną polankę w oddali, ale stwierdziliśmy, że za daleko. Nazajutrz okazało się, że owa polanka to był teren muzeum).

Na kempingu spotykamy młode małżeństwo z Niemiec z rocznym dzieckiem. Mijaliśmy ich wcześniej na Tongariro Crossing, ale dopiero teraz przyszło nam się zapoznać.

 

6 maja, piątek

/Paihia/

Dzień w Paihia i zwiedzanie Waitangi – miejsca, gdzie Brytyjczycy podpisali „umowę” z Maorysami w 1840 r.

Waitangi to jedno z najważniejszych miejsc w historii ludów zamieszkujących obie nowozelandzkie wyspy. Przed przybyciem tu w 18. wieku białych handlarzy i osadników, życie Maorysów, którzy na wyspy te przybyli z Polinezji, skupiało się wokół kilkudziesięciu plemion, zamieszkujących różne części wyspy i zajmujących się łowiectwem, rybołówstwem i korzystaniem z innych dobrodziejstw matki natury.

Byli oni dosyć zaawansowanym jak na tamte rejony społeczeństwem, a dodatkowo bardzo walecznym (w odróżnieniu od australijskich Aborygenów). Dlatego też Europejczycy (wśród których przeważali Brytyjczycy) postanowili przejąć ich sposobem. Gdy handel pomiędzy lokalnymi mieszkańcami a białymi żeglarzami zaczął kwitnąć na tyle, że zaistniała potrzeba założenia portu, potem miasteczka, a z czasem uregulowania prawnego nowych przybyszów, powstał traktat, który miał przypieczętować stosunki pomiędzy Maorysami a wysłannikami Angielskiej Królowej.

Sęk w tym, że tłumaczenie traktatu na lokalny język było (prawdopodobnie umyślnie) niezbyt dokładne, i tak jeden po drugim lokalni wodzowie zrzekli się praw do ziemi i rozporządzania zasobami natury na rzecz brytyjskich urzędników, którzy wprowadzić chcieli „zachodni ład i porządek”. Smutna to historia pokazująca jak wiele złego, potrafią dokonać ludzie dla pieniędzy….

Na pamiątkę tego zdarzenia właśnie w Paihia powstało bardzo ciekawe muzeum, w którym można zapoznać się ze szczegółami tej historii i dziejami samych Maorysów. Bardzo polecamy.

Włóczymy się po miasteczku w poszukiwaniu naszyjnika z zielonego kamienia. Wszystko turystycznie drogie, więc kończymy na „window shopping”. Nielegalne piwko na plaży i wieczorny wypad do baru sportowego na mecz rugby.

 

img_9237 img_9251 img_9274 img_9280 img_9309 img_20160506_190642

 

7 maja, sobota
/Paihia – Rarawa Beach/

Do „autostrady” zabierają nas najpierw państwo z RPA (od 18 lat w NZ, przestrzegają nas, że w RPA jest teraz naprawdę niebezpiecznie), a następnie młoda dziewczyna z Włoch. Jak sama twierdzi, wolałaby Australię, ale tak jakoś wylądowała w NZ. Samochód mocno zagracony różnymi rzeczami i jedzeniem. Jedzie do Auckland, więc rozstajemy się przy rozjeździe.

Łapiemy dalej. Jesteśmy już przy drodze szybkiego ruchu. Obok plantacja nowozelandzkich owoców feijoa (akka sellowa), więc trochę „grandujemy” podkradając to, co upadło za ogrodzenie.

Kolejny samochód, a w nim typowa pani Maoryska. Duuuża kobitka, uśmiechnięta i zadowolona z życia, ciemnowłosa i śniada. Auto bardzo brudne i bez tapicerki, co zwykło się rzucać nam się później w oczy również w innych maoryskich samochodach.

Kolejna ekipa, która nam pomaga to ludzie z Hawajów. Ah, gdybyśmy wiedzieli, że będziemy mieć tam międzylądowanie w drodze do Kanady, to pewnie wzięlibyśmy od nich jakiś kontakt. Nie stało się tak, mimo tego, że wspólna podróż minęła nam bardzo sympatycznie. Dziewczyna (o urodzie bardziej polinezyjskiej) zajmowała się wyrobem biżuterii, a chłopak (całkiem podobny do nas) pracował w firmie materiałów budowlanych. W NZ byli na wakacjach i to nie pierwszy raz, bowiem bardzo upodobali sobie kraj zielonych pagórków.

Jest godz. 14:30, gdy wysadzają nas pod hipermarketem w Kaitaia, gdzie robimy zakupy na dalszą podróż.

Obładowani jedzeniem wracamy na trasę. Jest już 16:00, ale nie poddajemy się. Naszym celem jest Rarawa Beach, którą polecał nam Roman, i do której mamy tylko 60 km. Niestety nie ma zbyt dużego ruchu. Zabiera nas Pan, który akurat przeprowadza się do nowego domu. Podwozi nas spory kawałek dalej niż sam jedzie, bo aż do kempingu przy zatoce, na którym jak nas zapewnia, będzie nam się podobać. Okolica jest faktycznie bardzo ładna, ale nie chcemy płacić 15$/osobę. Próbujemy dreptać 3 km z powrotem do głównej, ale ostatecznie zostajemy tam podrzuceni przez kolejnego Pana.

Łapiemy jeszcze chwilę, ale robi się już coraz ciemniej i rezygnujemy. Ruszamy w poszukiwaniu krzaków na rozbicie namiotu, gdy nagle zatrzymuje się obok nas auto, a w nim sympatyczna Rodzinka zapraszająca nas do środka. Zawrócili specjalnie po nas. Postanowili, że podwiozą nas na Rarawa Beach. Mieliśmy później wyrzuty sumienia, bo po skręcie z główniej droga była szutrowa (dźwięk małych kamyczków tłukących o karoserię nie należał do najprzyjemniejszych…). Namiot rozbijamy na łące, a pomiędzy nami hasają zające, naprawdę! (miejscówka była kempingiem, dofinansowanym przez państwo. Nie było żadnej infrastruktury oprócz toalet).

 

img_9329

 

8 maja, niedziela

/Rarawa Beach – Cape Ringa/

Z Rarawa Beach do głównej idziemy kawałek na nogach, wzbudzając niemałe zainteresowanie pasących się co kawałek krów „Ooooo… A co to? Ludzie?”. Przed nami bagatela 10 km. Gdzieś w połowie zgarnia nas jednak na pakę pan z córką i deską surfingową na dachu.

 

img_20160508_120257

 

Dalej jedziemy z Maorysem i dwójką jego dzieci. W samochodzie brudno i brak tapicerki, co jak już wspominałam, jest dość popularne. Zostawiamy u nich, na domiar złego (niechcący), siatkę z naszymi śmieciami ehh…

Kolejny autostop to mocno stuningowana bryka i młody chłopak za kierownicą. Wysadza nas pod klimatycznym sklepem spożywczym, gdzie jak spostrzegamy, wszyscy zatrzymują się na lody na gałki.

Do Cape Ringa zabieramy się z dwiema młodymi Irakijkami (w Nowej Zelandii od dziecka). Dziewczyny stanowiły totalne przeciwieństwo „pań w burkach”. Kuse ciuchy, mocny makijaż. Chciałoby się rzec, że wszystko, co kiedyś stłumione, znajduje w końcu swoje ujście. Po drodze zahaczamy jeszcze o piaskowe wydmy, gdzie dziewczyny wypożyczają deskę i zjeżdżają po piachu. Autostop z dziewczynami wspominamy tak sobie, gdyż na jednym z zakrętów o mało co nie przewracamy się na bok (były w posiadaniu wielkiego Mercedesa Vito i chyba niewielkiej wyobraźni). Na koniec idziemy wspólnie pod latarnię morską i mamy chwilę, żeby pogadać. Wspominamy nasz pobyt w Iranie i wynajdujemy podobieństwa z Irakiem. Podobno mają tak samo pyszny chleb :-) Sytuacja w ich Iraku zmusiła niestety ich rodziny do emigracji…

Dziewczyny wracają, a my piknikujemy jeszcze z widokiem na miejsce, gdzie łączy się Morze Tasmana z Pacyfikiem. Pierwszy raz widzimy, jak fale płynące z dwóch stron się ze sobą zderzają i przecieramy oczy ze zdumienia.

Ponieważ jest już dość późno, rozbijamy namiot gdzieś między parkingiem nr 1 a parkingiem nr 2. I cicho sza…. ;-)

 

img_20160508_143210 img_20160508_152740 img_9366 img_9372 img_9358

 

9 maja, poniedziałek

/Cape Ringa – Spirits Bay/

Noc była dość wietrzna, mało spaliśmy. Zbieramy się o świcie. Pogoda taka sobie, dżdżysto i chłodno. Gdy idę do toalety, jakaś pani upomina mnie, że nie powinniśmy rozbijać namiotu w tym miejscu. Kulimy ogony i zmykamy. Opcje na dotarcie do legalnego kempingu są dwie: albo łapiemy stopa, albo idziemy trasą przy wybrzeżu. Pada na trekking i nie żałujemy. Słońce wychodzi zza chmur, a my zaliczamy jeden z piękniejszych „spacerów” naszej podróży. Docieramy do Spirits Bay. Zimny prysznic, brrr… (prysznice były tylko takie do opłukania się po wyjściu z morza). Nawet małe pranie robimy :-) Gotujemy makaron z sosem pomidorowym i tuńczykiem, i tak mija nam dzień…

 

img_9469 img_9457-2 img_9429 img_9495

 

10 maja, wtorek

/Spirits Bay – Kemping przed Kaikohe/

Cytat z notatnika: „Gdybym nie pisała tego dziennika, to nie wiedziałabym, który dzisiaj mamy. Z racji ograniczonego dostępu do prądu, często nie wiemy nawet, która jest godzina.” Nic dodać, nic ująć :-)

Spacer ze Spirits Bay do głównej zabrał nam trochę czasu oraz energii. Droga szutrowa (szliśmy drogą dla samochodów), cięższa niż wczorajsza trasa przy wybrzeżu. Stanęliśmy przy głównej i przez jakiś czas nie mogliśmy nikogo złapać. Pomogły batony „Florentina” (mieliśmy zapas od Gosi i Igora), bowiem sprawdziła się zasada, że jak się coś zacznie jeść podczas łapania, to zaraz ktoś się zatrzyma.

Zabrały nas dziewczyny z Niemiec, jeżdżące wypożyczonym kamperem. Były dużo od nas młodsze upsss… Wysadziły nas pod Kaitei. Tam długo nikt nas nie zechciał. Głodni byliśmy, bo na śniadanie była quinoa z dżemem, kostka czekolady i wspomniana wcześniej Florentina. W końcu jakaś młoda dziewczyna podwiozła nas pod market Pack&Save, gdzie zrobiliśmy zakupy i objedliśmy się Chicken Butter Masala i Sweet&sour chicken (dosiadając się do jakiejś dziewczyny na ławce pod marketem – szybko przestała zadawać pytania, widząc jak wygłodniali jesteśmy, i się ulotniła…)

W poszukiwaniu kempingu pomogło nam 3 Panów: pierwszy (Norweg z pochodzenia) przewiózł nas na drugą stronę miasta, kolejny okazał się Artystą (paulmarshallarts.com), a ostatni dowiózł nas na kemping, którego oficjalnie nie było (był na naszej mapie, a na miejscu okazało się, że jest zakaz rozbijania namiotów). Pan rzucił: „To będziecie udawać, że jesteście na pikniku” i pojechał :-)

Nocą odgłosy lasu nie dają nam spokojnie spać. Tu coś pohukuje, tam coś szeleści…

 

11 maja, środa

/Kemping przed Kaikohe – Omapere/

Godzina 11:00 a my dalej w namiocie (i to już po drugim śniadaniu). Niestety pada deszcz. Ok.13 trochę się przejaśnia, więc postanawiamy się pakować i spróbować gdzieś przemieścić.

2 km spacer w lekkim deszczu (rozpogodziło się tylko na chwilę) mija nam o dziwo dość szybko i beztrosko. Łukasz zbiera kamienie, wierząc, że te lekko zielone to szlachetne. Co jakiś czas przystajemy pod drzewem, by schronić się, gdy mocniej leje. Gdy docieramy w końcu do głównej, na niebie pojawia się tęcza :-)

 

img_20160511_141039 img_20160511_140640

 

Długo nikt nas nie chce zabrać, a mżawka przychodzi i odchodzi co chwilę. Mokrych już jak kury zabiera miły Pan po 50. Wraca z jakiegoś biznesowego spotkania. Współpracuje ze szpitalami i policją (nie zrozumieliśmy dokładnie, ale chodziło chyba o jakieś zagadki kryminalne). Pan ponadto słucha techno i muzyki house, z czego śmieją się jego dzieci. Był naprawdę pozytywny – z resztą kto inny zabrałby nas w taką pogodę :-) Wspomina o błotnych basenach w okolicy za 4$, ale (o zgrozo!) nie mamy czasu…

W Kaikohe idziemy na kawę za 1$ na stację benzynową. Już prawie byliśmy w knajpce obok (tam kawa była za 4$), ale nie wiedzieć czemu, drzwi się przed nami otworzyć nie chciały (ktoś czuwa nad naszymi finansami).

Już ponownie jesteśmy przy drodze, gdy znowu zaczyna padać. Napotykamy na second hand i oczywiście tam wchodzę ;-P Znajduję bluzkę i idę ją przymierzyć. W międzyczasie przestaje padać, o czym informuje mnie miła pani sprzedawczyni, podchodząc pod zasłonkę i mówiąc ściszonym głosem: „Twój mężczyzna wydaje się być zniecierpliwiony”. Łukasz bowiem kuka przez szybę i denerwuje się, że gdzieś zniknęłam. Przy zakupie słyszę jeszcze jeden komentarz uroczej pani (zrobiła bowiem ze mną wywiad w międzyczasie): „Moja droga… Ta bluzka nie przyda Ci się w lesie…” ;-) Strasznie lubię klimat tzw. „Opportunity shop” zarówno w NZ, jak i w Australii. Panuje w nich specyficzny klimat, są „lekko” cofnięte w czasie :-) A zyski idą na cele charytatywne. Jak tu ich nie lubić :-)

Łapiemy. Ale po 15 min. zaczyna znowu mocno padać. Stwierdzamy, że to nie ma sensu. Jest już 16:30 i zaczyna się ściemniać. Od niechcenia wystawiam jeszcze kciuka i zatrzymuje się koleś ok. 50, blondyn, o jasnej, lekko zaróżowionej karnacji. W ręku piwko. Oni tu trochę tak mają, że w drodze z pracy do domu piją browara. Tak to sobie tłumaczymy i wsiadamy…

Jedziemy z nim 30 km i łapiemy dalej, choć pora jest już wieczorowa. Zabiera nas chłopak wyglądający na Maorysa. Podwozi nas, aż do Omapere, choć sam był z miejscowości wcześniej.

Szukamy miejscówki na namiot. Jest już prawie całkowicie ciemno, gdy rozbijamy się pod drzewami, przy plaży. Teren ogrodzony, ale mamy nadzieję, że nikt nie miałby nic przeciwko. Odchodzi jeszcze wielkie gotowanie: jest sos pomidorowy, jest czosnek, jest oliwa, jest makaron i brokuł, jest obiad :)

12 maja, czwartek

/Omapere – Paparoa/

Zebraliśmy się dosyć sprawnie, bo o 8:00, aby nie psuć doznań estetycznych mieszkańców pobliskich domków (były bliżej niż nam się wczoraj wydawało). Sesja zdjęciowa na pomoście, śniadanie przy placu zabaw i w drogę. Niestety do południa nikt nas nie zabiera. Jedynie jakiś miły chłopak wywozi nas na wzniesienie, skąd mamy ładny widok i dobre miejsce do łapania (dopóki nie zastawia nas pan ciężarówką z krowami. Miał 2 przyczepy i jedną nam zostawił, a sam gdzieś pojechał).

 

img_9556 img_9572

 

W końcu zabierają nas mili państwo – Maorysi. Wracają z wizyty u wnuka (naughty boy jak sami twierdzą). Słuchają pozytywnych przebojów typu „I’m every women” Whitney Houston, dostajemy od nich słodkie ciasteczka w czekoladzie i zostajemy wysadzeni pod drzewem Kauri Tane Mahuta (największe drzewo Kauri w NZ).

 

img_9588

 

Tam na parkingu zaczepia nas kobieta ok. 40. i mówi, że dalej możemy jechać z nimi (kamper, ona, mąż i dwójka dzieci). Odwiedzamy razem drzewo Tane Mahuta i razem jedziemy aż do Paparoa. Państwo są z Kalifornii. Pan pracuje w organizacji pozarządowej i doradza w przemyśle rybnym, jak być bardziej fair w stosunku do zwierząt i pracowników. Zaczynamy mu opowiadać o naszej fabryce w Norwegii i końca rozmowy nie widać ;-) Rodzinka jest w NZ na wakacjach już 3 miesiące. Wnet wracają do domu, z przystankiem na wyspie Fiji. Podróż mija bardzo sympatycznie, choć mnie (Helence) jest trochę nie dobrze. Jechanie tyłem na pace kampera jest dość meczące, a na dodatek chyba trochę się odwodniłam…

Paparoa to bardzo mała mieścinka. Robimy zakupy w lokalnym sklepie spożywczym i rozglądamy się co dalej. Noc spędzamy pod drzewem, zaraz przy łazienkach i placu zabaw dla dzieci. Odkrywa nas tylko jakiś pies. Na szczęście właściciel dyskretnie go od nas odciąga (my siedzimy w środku, po cichutku, jak gdyby nigdy nic).

 

13 maja, piątek

/Omapere – Parakai/

Zbieramy się rankiem, nim dzieci pójdą do szkoły. Śniadanie na ławeczkach, pod krzewem dzikiej róży. Jogurt już trzydniowy: „zalatuje” trochę drożdżami, przez co jest bardziej orzeźwiający ;-) Nie marnujemy go :-) Do wyjścia na główną mamy kilkaset metrów. Chcemy zahaczyć o sklep z antykami, ale jeszcze zamknięty. Zabiera nas szalony (a wydawało się co innego), starszy pan, były prawnik. Swym Jaguarem jedzie do Auckland, załatwić jakieś sprawy. W bagażniku pełno ziemi do kwiatów, bo sadził coś w ogrodzie. Jedziemy na zakrętach zwykle o 150-200% za dużo. Aż nas pasy bezpieczeństwa momentami podduszają.

Wysadzeni zostajemy 10 km przed Hellensville i Parakai. Zabiera nas młoda dziewczyna. Sprząta domy i jedzie na kolejną fuchę. Wysadza nas w Parakai, gdzie decydujemy się zostać na kempingu, aby wsiąść porządny prysznic, a dzień wykorzystać na spacer do Helensville.

Miasteczko obchodzimy w 2 h. Zaliczamy wszystkie Opportunity Shops, knajpkę gdzie wcinamy pie chesse&beef, a pod koniec wyprawy wstępujemy jeszcze na kawę, gdyż zastaje nas ulewa. Spacer powrotny na kemping, po deszczu, gdy powietrze rześkie, dodaje nam energii, którą wykorzystujemy w kuchni kempingowej, pichcąc kiełbaski z ciabattami, rukolą, warzywami i musztardą, mniam…

 

 

 

14 maja, sobota

/Parakai – Auckland/

Ostatni dzień w NZ. Łapanie stopa do Auckland poszło nam dość sprawnie. Zahaczyliśmy o Craftworld, w poszukiwaniu pamiątek :-) Lotnisko było po drugiej stronie miasta, ale co tam. Stanęliśmy z kartką „airport” i zgarnął nas sympatyczny, straszy Pan, Maorys, Katolik. Jechał do kościoła. Mówił, że jakby nas nie zabrał, to będąc w kościele, Bóg by go zapytał: „co Ty tu robisz? Miałeś ich zabrać”. Muzyka typu „Take me home, to the place that I belong”. Chciałabym mieć kiedyś w życiu tak przyjemnie spokojnie, jak on miał w samochodzie – pomyślałam. Na lotnisku znowu Maorysi odprowadzający się całymi rodzinami. Tulą się i płaczą. Piękne :-)