Początkowo Bangkoku nie było w planie. Tzn. był, ale innym razem (jak będziemy jechać z Birmy do Malezji). Chcieliśmy natomiast uderzyć na jakąś wyspę, odpocząć, wrzucić posta i ruszyć na Kambodżę. Plan jednak uległ zmianie. W międzyczasie zapadła decyzja o wyrobieniu birmańskiej wizy oraz wysłaniu paczki z ciążącymi nam pamiątkami/rzeczami niepotrzebnymi do Polski.

Kilka godzin po tym, jak zakupiliśmy bilety lotnicze do Tajlandii, w centrum Bangkoku wybuchła bomba… Przyczyniło się to zapewne do początkowego zniechęcenia, jeśli chodzi o szeroko pojęte zwiedzanie.

Stolica jednak, jak mogłoby się zdawać, szybko otrząsnęła się po tym incydencie, a turystów dookoła nie brakowało. Co prawda zajadając kiedyś w jakiejś knajpce green curry, w telewizji puszczono jakiś program nawiązujący do tematu. Telewizor zagłuszała jednak głośna reggae muzyka, a życie toczyło się dalej…

Bangkok tętni życiem, zwykło się uważać. Faktycznie za dnia panuje tam zgiełk i zamieszanie, ale nocą, poza dwiema ulicami (Khao San i Patpong) miasto cichnie, wyludnia się. Zdarza się, że ktoś gdzieś śpi przy progu jakiegoś budynku, ale odniosłam wrażenie, że niekoniecznie są to zawsze bezdomni. Czasem był to całkiem dobrze ubrany, młody człowiek z torbą podróżną. Sprawiał wrażenie, że jest w Bangkoku tylko przejazdem i czeka na poranny autobus. Jak było naprawdę, wie tylko on… Pozory oczywiście często mylą.

3 września, czwartek

/Bangkok/

Lądujemy w Bangkoku o 1:30 w nocy… Nadzwyczaj przygotowani, wszystko zaplanowane. Wiemy gdzie będziemy spać, zarezerwowaliśmy bowiem hotel (nieopodal lotniska i w przystępnej cenie), a na dodatek z opcją odbioru :-)

Jednego tylko jeszcze nie wiemy. Że pomyliliśmy lotniska, a raczej z góry założyliśmy, że lądujemy na głównym…

Odbieramy bagaże i udajemy się w kierunku wyjścia, wypatrując karteczki z nazwiskiem Wilczek. Oczywiście nikt na nas nie czeka. Wystawili nas — myślimy. No nic, trzeba działać. Chcemy iść spać. Odpalamy GPSa, żeby określić odległość i nie dać się oszukać taksówkarzowi. Jeszcze zanim niebieska pulsująca kropka pojawi się na mapie, Łukasz rzuca: „a może to nie to lotnisko?” co po chwili znajduje swe potwierdzenie na ekranie telefonu…

Tym sposobem do przejechania mamy ok. 40 km… A miało być tak pięknie, przecież tym razem o wszystko zadbaliśmy ;-)

Przed lotniskiem napada nas jakiś taksówkarz. Pytamy z ciekawości o cenę, choć wiemy, że krzyknie o wiele za dużo. „700 bathów sir”, czyli na nasze ok. 70 zł. Trochę dalej stoi kilka innych taksówek. Okazuje się, że panowie pracują pod firmą i na lotnisku można zakupić „bilet” w cenie jak dla lokalsów. Oczywiście korzystamy i płacimy połowę mniej, co dla nas i tak jest sporym wydatkiem… No, ale odcinek do przejechania też mamy spory…

Pod hostelem witają nas dwa bezdomne psiska, które oczywiście pragną nas obwąchać… Hmm… Staram się pokonać swój strach, choć po pogryzieniu w Izmirze, wciąż nie jest mi łatwo…

4 września, piątek

/Bangkok/

Hostel okazuje się być na wypasie. Po ciągłym kempingowaniu w Japonii relaks w ładnym pokoiku wydaje się zasłużony. Jest nam tak dobrze, że postanawiamy zostać jeszcze jedną noc. Wychodzimy, tylko żeby coś zjeść…

Do głównej ulicy mamy kilkadziesiąt metrów. Po drodze mijamy kilka lokant w stylu: stoliki z ceratą, krzesła i gablota z różnościami, a za nią uśmiechnięta pani. Knajpki jednak świecą pustkami. Panie skrzętnie coś siekają, szykując się zapewne na wieczór. Idziemy dalej.

Zaraz przy głównej trafiamy na lokalną restauracyjkę, do której później wracamy raz jeszcze. Ryż z pieczonym kurczakiem może nie brzmi zbyt egzotycznie, ale nam smakuje :-) Knajpa na dodatek cieszy się popularnością, więc możemy sobie poobserwować ludzi… Jest trochę indyjsko. Trochę podkreślam. To pewnie przez ten kontrast z krajami, które zwiedzaliśmy ostatnio…

20150904_130003

5 września, sobota

/Bangkok/

Dziś zmieniamy miejscówkę. Zapada decyzja, że zanim wbijemy na jakąś wyspę, zwiedzimy jednak choć trochę Bangkok.

6 września, niedziela – 12 września, sobota

/Bangkok/

Z planowanych 2-3 dni w stolicy robi się tydzień. Czas mijał nam głównie na planowaniu dalszej podróży, gdyż chcemy, żeby najbliższe miesiące poszły w miarę sprawnie i co najważniejsze tanio.

Ogólnie nie mieliśmy ciśnienia na zwiedzanie, ale przez tydzień pobytu w tym mieście na tzw. luzie udało nam się trochę z niego pochłonąć…

Stacjonowaliśmy zaraz przy najsłynniejszej dla backpackersów ulicy Khao San. Charakteryzuje się ona tym, że za dnia można tam obkupić się w ciuszki à la dzieci kwiaty, skorzystać z masażu, posiedzieć w jakiejś knajpce z chilloutową muzyczką, zrobić sobie tatuaż, wyrobić fałszywy dowód lub prawo jazdy, a w międzyczasie zjeść pad thai (makaron podsmażony z jajkiem, krewetkami/kurczakiem i kiełkami fasoli mung, z różnymi sosikami i orzeszkami ziemnymi). Nocą natomiast można tu poimprezować, piwko i inne trunki leją się strumieniami, gra głośna muzyka i jest po prostu „One night in Bangkok”.

20150905_155854 20150905_160021 20150905_161315

No właśnie jedna noc tam w zupełności by nam wystarczyła. My jednak jako że plan nie był sprecyzowany, a i przez nasze lenistwo, bo nie chciało nam się pakować i przenosić (dodatkowo było tanio), zostaliśmy tam przez cały ten tydzień i pod koniec mieliśmy tego miejsca serdecznie dosyć :-P

Przez pierwsze kilka nocy funkcjonowaliśmy tak jak ta ulica. Chodziliśmy bardzo późno spać ok. 3 – 4 w nocy, po czym wstawaliśmy około południa. Dopiero gdy postanowiliśmy, że wyrabiamy birmańską wizę w Bangkoku, zrobiło się mniej przyjemnie, bo kolejnego dnia trzeba było wstać o 6 rano… Poskutkowało to oczywiście totalnym niewyspaniem, co odbiło się potępieniem Khao San Road po raz pierwszy ;-)

Jeśli chodzi o zwiedzanie to, do pałacu królewskiego robiliśmy dwa podejścia. Raz poszliśmy zbyt późno i był zamknięty, a drugi raz odesłano mnie (Helenkę), bo miałam bluzkę bez rękawów, a chusta nie rozwiązywała sprawy. Co prawda można było wypożyczyć ciuchy, ale okazało się, że bilety są bardzo drogie i nie mieliśmy przy sobie tyle kasy. Ponownie było już zbyt późno (pojawiliśmy się tam bowiem trochę przed zamknięciem) i ostatecznie temat odpuściliśmy…

Udało nam się jednak zwiedzić dość sympatyczną świątynię Wat Pho z leżącym Buddą. Podobno w miejscu, w którym znajduje się teraz świątynia, funkcjonowało dawniej centrum tradycyjnej medycyny (z masażem tajskim w roli głównej). W latach siedemdziesiątych szkoła masażu została reaktywowana. Podobno można zapisać się na kurs… Lub choćby na masaż. My nie skorzystaliśmy, bo co tu ukrywać nie przygotowaliśmy się do zwiedzania merytorycznie, tylko poszliśmy ot tak z marszu… :-) Zdarza się i tak i zapewne trzeba z tym walczyć, no ale… Gdybyśmy wiedzieli, to pewnie skupilibyśmy się głównie na tym masażu, a tak to w naszych oczach zyskali uznanie strażnicy tajskich świątyń :-)

20150905_172753 20150905_174946 20150905_180438-01
IMG_2566 IMG_2594 IMG_2624
20150905_182055-01 20150906_175044
IMG_2669 IMG_2674

Rocznicę naszego ślubu cywilnego spędziliśmy w dzielnicy China Town, włócząc się pomiędzy ulicznymi knajpkami szukając… jedzenia rzecz jasna. Wylądowaliśmy na pysznej kolacji z olbrzymi krewetkami w roli głównej. Restauracja była tak oblegana, że obowiązywały zapisy na stoliki :-)

IMG_2683 IMG_2690 IMG_2703

IMG_2711

20150906_192408 20150907_194941

Kolejny wieczór to dzielnica Patpong, czyli seksturystyka w całej swej okazałości, choć podobno z usług korzystają także lokalsi. Po wkroczeniu na główną ulicę co rusz zaczepiał nas jakiś koleś z „menu” w ręce, zachęcając do zobaczenia ping-pong szoł… Za wejście nie trzeba było nawet płacić, wystarczyło zamówić piwo. Najśmieszniejsze było to, że ci kolesie wciskali to menu przed oczy wszystkim bez wyjątku. Nawet starszym paniom… Choć najbardziej upatrywanymi klientami byli oczywiście zagraniczni panowie w podeszłym wieku, z zasobnym jak na tajlandzkie warunki portfelem, pragnący zaszaleć i umiejący wmówić sobie, że dziewczyny lecą na nich, a nie na ich kasę. Oczywiście większość dziewczyn pracuje w ten sposób tylko i wyłącznie ze względu na pieniądze, pomagając tym samym swoim rodzinom, które podobno często je do tego zachęcają. W jedną noc kasy tyle, co za cały miesiąc normalnej pracy, więc jest argument. Oczywiście pisząc dziewczyny, mam na myśli te prawdziwe jak i te, które chciałyby nimi być;-)

Nie skusiliśmy się na show, ale przysiedliśmy na piwku przy jednym z barów, żeby poobserwować, co się dzieje. Obsłużyła nas niezła „lala” z podejrzanie męską szczęką ;-))) A obok przy stoliku odchodziło masowanie ud starszego pana przez młodziutkie dziewczyny… Ekipa później gdzieś się ulotniła…

Apropo jeszcze podrabianych lal. Ci faceci są niepojęci w manifestowaniu swej kobiecości, doborze ubrań, makijażu. Zachowują się tak kokieteryjnie, że pewnie pod wypływem odpowiedniej ilości alkoholu nie jeden klient się mocno zdziwił, gdy przyszło co do czego. Na trzeźwo zdradza ich jednak zwykle ta mało kobieca szczena….

IMG_2726 IMG_2727 IMG_2735

W ciągu tego tygodnia zaliczyliśmy najlepsze pad thai w mieście i było warto, bo w porównaniu do mobilnych tzw. standów z jedzeniem, knajpka do której trafiliśmy, prezentowała sobą całkiem nową jakość. Podsmażony z różnymi sosikami makaron, krewetki i kiełki fasoli mung były zawinięte w bardzo cieniutki omlet jajeczny, co dodawało potrawie uroku i o dziwo dość znacznie zmieniało smak. To pad thai było znacznie delikatniejsze i po prostu lepsze :-)

Zaraz przy knajpce można było też zjeść coś na słodko. Nie przeszliśmy oczywiście obojętnie obok kilku stanowisk ze specjałami przyrządzonymi z produktów lokalnych (królował mocno stężały budyń kokosowy, którego porcje zawinięte były w liście bananowca, a całość przygotowywana była na parze)

IMG_2744 IMG_2749 IMG_2763

W międzyczasie tych wszystkich atrakcji próbowaliśmy zakupić mały plecak. Bez powodzenia, gdyż nikt nie zaoferował nam przystępnej ceny ;-) chodziliśmy po naszej ulicy Khao San tam i z powrotem, tam i z powrotem… Jakość plecaków pozostawiała oczywiście wiele do życzenia, przez co szkoda nam było kasy, z drugiej jednak strony w najbliższych państwach bez plecaka się nie obejdzie… Temat odłożony na potem…

Tak mniej więcej minął nam tydzień w Bangkoku. Jesteśmy zadowoleni, bo udało się trochę odpocząć i dużo (jak na nas) zaplanować tego, co będzie się działo dalej…

13 września, niedziela – 23 września, środa

/Koh Chang/

Wyjazd z Bangkoku zaplanowany mieliśmy na 9:45, to ta późniejsza z dwóch dostępnych opcji (7:45,9:45), które dojeżdżają bezpośrednio do nabrzeża. To tam stacjonują promy do Koh Chang i Koh Mak (gdzie początkowo planowaliśmy dotrzeć). Pozostałe autobusy jadą tylko do Trat oddalonego o 30 km i trzeba brać dodatkowego Tuk Tuka… Startujemy z dworca Ekamai na obrzeżach centrum. Koszt biletu to 250 bathów.

Rankiem udaje się dosyć sprawnie przedostać na dworzec, który mieliśmy oddalony jedynie o 600-700 m od hostelu. Oczekując na pozostałych współpasażerów, Helenka zakupuje w sklepie jakiś prowiant, więc jesteśmy przygotowani na dłuższą przeprawę :)

Panowie ładują bagaże (jak zwykle nasze plecaki, pomimo pokrowców, wyciągniemy lekko wilgotne i okurzone… taki bonus:)), klima włączona, oparcia lekko pochylone i można jechać. Przed odjazdem jeszcze miłe zaskoczenie w postaci mini zestawów podróżnych, czyli: ciasteczka, woda, chusteczki nawilżane i coś tam jeszcze. Normalnie full kultura.
Jedziemy główną drogą, mijając po drodze mniejsze i większe miejscowości. Do celu mamy jakieś 5-6 godzin, a w międzyczasie czeka nas jeden przestanek regeneracyjny, podczas którego można coś zjeść i skorzystać z toalety. Mijają kilometry, piosenki w odtwarzaczu i kolejne godziny. Popołudniem lądujemy w okolicy wybrzeża. Panowie z autobusu pytają, czy płyniemy na Koh Chang czy Koh Mak, bo w zależności od celu, wysadzą nas w jednym lub drugim porcie, które oddalone są od siebie o ok. 10 km. W sumie mogli nas olać i wysadzić tam gdzie wszystkich (czyli mielibyśmy opcję tylko do Koch Chang), ale jakoś tak zatroskali się losem turystów :)

Jesteśmy jedynymi potencjalnymi pasażerami na Koh Mak, które jest zdecydowanie mniejszą wyspą od Koh Chang, i właśnie to nas do tej opcji skłaniało. W obu przypadkach ceny noclegów wyglądały podobnie, choć na większej z wysp, wybór był zdecydowanie większy. Podchodzimy do okienka i pytamy o ceny. Na Koh Chang 120 bathów w dwie strony, na Koh Mak 900… chwila zastanowienia, nie ma jeszcze sezonu, wiec możne i na Koh Chang nie będzie takich tłumów, a jednak to ponad 700 bathów w kieszeni. Zmiana decyzji, wskakujemy starszej pani taksówkarz na pakę i wracamy na drugie nabrzeże.

Płyniemy około 45 min, mocno nadgryzionym zębem czasu promem. Szum fal, zachód słońca, lekki wiaterek i przeżarte od rdzy dziury w pokładzie. Zapowiada się przyjemne kilka dni. Nasz plan zakładał wrzucenie posta z Japonii, poznanie lokalnego życia i… poleniuchowanie w cieniu palemek.

Po drugiej stronie zatoki czeka już na nas kilku kierowców Taxi. Mają tutaj monopol, więc ceny są stałe i ciężko jest coś wynegocjować. Choć i tak nie powstrzymuje to ich czasem od rzucenia nieco wyższej ceny, nieświadomym białasom. Na wyspie są trzy główne plaże, wokół których rozsiane są mniejsze lub większe guesthousy i bungalowy. White Sand beach, Kai Bei i Lonely Beach, właśnie w tej kolejności oferuje noclegi od najbardziej ekskluzywnych i najdroższych do tanich bungalowów z bambusa, obleganych przez rzesze backpackerów. My celujemy w środek i wysiadamy na Kai Bei..

20150913_141350 20150913_143636

Kai Bei

Idziemy wzdłuż plaży i szukamy miejsca, które będzie niezbyt drogie, klimatyczne i w miarę spokojne. Chcemy odpocząć po tych kilku dniach przy jednej z najbardziej rozimprezowanych ulic Bangkoku (co nas podkusiło.. ;)). W końcu znajdujemy „Porns Bungalows” – nie pytajcie skąd nazwa. Wg nas nic zdrożnego się tam nie działo… Tak czy siak, okazuje się, że na Kai Bei raczej pustki. Turystów brak, bo sezon się jeszcze nie zaczął, a pora deszczowa w pełni. Dzięki temu za 600 bathów, mamy do dyspozycji super wygodny drewniany bungalow nad samą plażą, z ogromnym łóżkiem, moskitierą, hamakiem na werandzie i ciepłą wodą. Umawiamy się na 4 dni z góry. Dookoła cisza i spokój, palmy kokosowe i szum morza. Kolejne dni spędzamy, delektując się widokami, nadrabiając zaległości blogowe i pisarskie, zajadając kolejne specjały tajlandzkiej kuchni i owoce z lokalnych stoisk. Po drodze do mini centrum mijaliśmy codziennie kilkanaście palm, a z racji sporego wiatru w tych dniach, wiele z kokosów leżało sobie ot tak przy drodze. Kilka z nich udało nam się „rozbroić” – co wcale nie jest takie łatwe.

Czas mijał błogo i nadzwyczaj szybko ;) Klimatu dodawały popołudniowe burze z piorunami (w końcu to pora deszczowa), które testowały stabilność i wodoodporność naszego, wydawać by się mogło niezbyt solidnego, domku – wytrzymał ;)
Ostatniego dnia dostajemy maila od poczty tajlandzkiej, że nasza paczka do Polski została zawrócona, bo zawiera baterię. W środku był uszkodzony czytnik e-booków i nasz poprzedni telefon. Nikt z pracowników nie poinformował nas o tych obostrzeniach, więc nie zwróciliśmy na to uwagi. No nic. Stało się. Tyle tylko, że kolejny raz w okolicy Bangkoku planowaliśmy być za 2 miesiące… A paczka była wartościowa, bo było tam trochę fajnych pamiątek, które chcieliśmy zachować. Zapada decyzja. Koniec wypasów – przenosimy się na tańszą Lonley Beach, a ja (Łukasz) jadę do stolicy, odebrać i wysłać paczkę raz jeszcze.

20150913_180348 20150914_113408 20150915_104009

Lonley Beach

Szukamy najtańszych opcji noclegowych i trafiamy na promocję w Green Sun Bungalows za 200 bathów za dobę (całkiem nieźle jak na Tajlandię). Lonley Beach to najbardziej oblegana część wyspy, z racji swoich niskich cen i mocno backpakerskiego stylu tutejszych gości. Dużo więcej tu barów, restauracyjek, wszelkiej maści agencji turystycznych, opcji wypożyczenia skutera i straganów z pamiątkami. Wszystko skupione wokół jednej głównej ulicy biegnącej wzdłuż wybrzeża. Trochę głośniej, trochę bardziej turystycznie, ale zdecydowanie taniej.
Główna droga jest nieco oddalona od plaży i tym razem nie mamy już takich pięknych widoków. Domek raczej skromny i mocno wysłużony. Za to właścicielem był bardzo sympatyczny Alek z Rosji, którego dziadkowie byli Polakami. Bardzo się ucieszył, że może z nami zamienić kilka słów, gdyż po polsku mówił całkiem nieźle. Generalnie większość lokali ma właścicieli zagranicznych – Rosjan, Włochów, Anglików i Niemców. To chyba taki sposób na „emeryturę w ciepłych krajach”, choć ciekawe jest to, że bardzo wiele miejsc miało plakaty z napisem „sprzedam biznes”. Tak czy siak, w sezonie mają tu podobno dzikie tłumy, a zarobki pozwalają spokojnie przetrwać mniej obleganą resztę roku i wyskoczyć na kilka tygodni do „domu”. Część z nich jest tutaj również z uwagi na swoje tajskie dziewczyny/żony/partnerki… Narzekać nie ma na co, robota przyjemna, jedzenie dobre i tanie, a widoki i klimat bardzo przyjemny. Kto by nie chciał zamienić zimnej i kapryśnej Europy na taką opcję ? Przynajmniej na jakiś czas.

20150918_130925 20150918_143738 20150918_165341

Jednodniowy wypad do… Bangkoku

Rozglądamy się po okolicy, testujemy gdzie najlepiej dają jeść i rozważamy opcję mojej jazdy do stolicy. Żeby stracić na to jak najmniej czasu, muszę wydostać się z wyspy popołudniem (ostatni prom na ląd jest o 19:00) i wsiąść w nocny autobus o 23:30. W stolicy będę o 5:00 rano dnia następnego, o 8:00 otwierają pocztę, załatwiam temat i wsiadam w autobus powrotny o 9:45. Tym sposobem jestem o 16:00 – 17:00 z powrotem – hehe przynajmniej teoretycznie.

Plan ma trochę niewiadomych i jest dosyć ambitny, no ale w każdym innym przypadku musiałbym brać dodatkowy nocleg w Bangkoku i to już nam się mało kalkuluje. Wszystko pięknie i ładnie… ale i tak kończy się na dwóch podejściach do wyjazdu.
W pierwszy dzień próbuje złapać taxi o 17:30 (do portu mam 30 min jazdy)… a kierowca widząc białasa w potrzebie, mówi sorry, ale regularne trasy tylko do 17:00. Musisz wynająć całe autko, a to już koszt 800 bathów :/(zamiast normalnych 80). Nosz… psia kostka. Próbuje jeszcze popytać po okolicy czy ktoś jednak mnie nie zawiezie taniej, może być nawet skuterem (wynajęcie na cały dzień to tylko 150 bathów)… ale nie. Okazuje się, że lokalna społeczność ma umowę z taksówkarzami, a Ci drudzy monopol na transport turystów. Choćbyś nie wiem jak prosił i przekonywał, wszyscy odeślą cię na taxi. No i dupa. Ja 800 bathów płacić nie zamierzam, bo to by podwoiło koszt tej wycieczki, więc odpuszczam i spróbuje pojechać dnia kolejnego.
Helenka się nieco zdziwiła, jak pojawiłem się w drzwiach naszego pokoju po 1,5 godzinie. Przecież miałeś wrócić dopiero jutro ;)

Kolejnego dnia (19.09), nauczony doświadczeniem próbuje nieco wcześniej. O 17:00 łapie ostatnie taxi, a i tak ponieważ byłem jedynym klientem to pan „zażądał” o 20 bathów więcej (bez komentarza).

Prom lekko zdezelowany (w niektórych miejscach człowiek miał wrażenie, że pokład trzyma się tylko na lakierze), załoga ospała, tylko ja i kilkoro lokalsów. 45 min spokojnego obserwowania otaczającego nas życia :)

Wysiadam po drugiej stronie i w szybkich krokach zmierzam w stronę zaparkowanych kilku autokarów. Pytam najpierw jakiegoś pana-ciecia, a potem dziewczyny z restauracji, czy odjeżdża stąd autobus do Bangkoku ok. 23:00 (tak jak pisało w internecie)?. Niestety jedyny autobus z tego parkingu odjeżdża o 14:00 :( Musisz kolego jechać do Tratu, tam są taxi, wskazuje palcem.

Już wiem, co się święci… Pan z taksówki, poczęstuje mnie soczystą ceną, rzędu 20 dolarów lub coś w ten deseń. Jest ciemno, lokalsi z promu jakby się rozpłynęli. Tzn. pewnie każdy z nich miał już ustawiony jakiś transport do swojego miejsca docelowego (mąż, kolega na skuterze). Co zrobić ? Idę na główną drogę i widze, że jedna z pań, która płynęła ze mną promem, właśnie wsiada do pickupa, ze swoim mężem i dzieckiem. Szybka myśl, jeszcze szybsza decyzja… zapytam czy mnie nie podrzucą. Co mi szkodzi :). Szczęście dopisuje, a ja mknę na pace pickupa ciemną nocą przez tajlandzkie wioski, prosto do miasta Trat .

Na dworcu klimat lekko ospały, kilku kierowców tuktuków, obsługa stanowisk z biletami, trochę lokalsów czekających na swoje autobusy, bezdomne psy i wiadomości w TV. Czyli małomiasteczkowy, tajlandzki klimat w pełni. Może ekscytująco to nie brzmi, ale czasem fajnie jest się zatrzymać i poobserwować życie innych. Kupuje bilet, jem pad thai w dworcowej knajpce i popijam mrożoną herbatę. Do odjazdu mam co najmniej 3,5 godziny. Gdy zbliża się właściwa godzina, zaczynają pojawiać się inni pasażerowie, podwożeni przez swoich znajomych lub wynajętych kierowców. Autobus prawie się zapełnia i ruszamy. Tym razem ciasteczek nie będzie, ale w zestawie jest kocyk :)

Do Bangkoku docieramy ok. 4:50, jakiś współpasażer budzi mnie szturchając… Muszę przyznać, że nawet się przespałem. Jest jeszcze ciemno, słońce wstaje dopiero za 40 minut. Siadam zatem na ławeczce w poczekalni i „kimam” jeszcze godzinkę. Stragany sie otwierają, ludzie jadą do pracy, turystów na chodnikach nie widać. Mknę autobusem nr 2 z Ekamai do Kao San Road. Niestety pocztę otwierają dopiero o 9:00. Jest mała sznasa, że zdążę złapać powrotny autobus o 9:45.

Mam chwile czasu na kawę i jakąś zupę z makaronem we właśnie otwieranym lokalu u Chińczyków. Tutaj typowe śniadaniowe potrawy, jadają głównie turyści i to za turystyczne ceny. Przechodzę się po porannym targowisku. Ryby, mięso, warzywa, owoce, kwiaty i różnego rodzaju jedzenie powstające na oczach klientów ustawionych w kolejce. Przy wielu stoiskach wystawione stoliki, na których zestawy jedzeniowe lądują sprytnie zapakowane w woreczki i reklamówki. A między tym wszystkim krąży kilkudziesięciu mnichów ze swoją świtą… o co chodzi?

Ludzie prosząc o modlitwę lub wstawiennictwo wręczają mnichom zestawy jedzeniowe jako „zapłatę”. Czasem wręczali tez kwiaty lub pieniądze. A mnichów było naprawdę sporo i to w różnym wieku od młodych chłopców, po starszych dziadków, którzy musieli przycupnąć sobie na stołeczku, bo ciężko im chodzić. Mieli ze sobą specjalne misy do których dary były składane oraz pomocnika, który nadmiar darów przejmował. Ciekawe, na jakiej zasadzie wybierało się tego swojego, właściwego mnicha?

Kupuje bukiet kwiatów, bo jutro nasza rocznica ślubu. Mam nadzieje, że przetrwają drogę powrotną :)
Na poczcie idzie dosyć sprawnie, a już o 9:15 mogę ruszać w drogę powrotną. Korki niestety dały się we znaki, bo ta godzina to szczyt w Bangkoku. Na dworzec docieram zatem o 10:15 a kolejny autobus mam dopiero o 11:30… do Tratu. W poprzednim nie było już miejsc :( Mam nadzieje, że zdążę na powrotny prom na wyspę.

Godzina czekania i kolejna mrożona kawa zaliczona. Jest mój autobus. Siadam ja sobie kulturalnie na wyznaczonym miejscu, a obok mnie siada wyraźnie zestresowany jegomość. Na kolanach stawia sporej wielkości czarną torbę i lekko kiwając się, coś zaczyna mruczeć pod nosem. Hmm… wyobraźnia zaczęła pracować. Czy to przypadkiem nie jakieś wersety z Koranu? ;) W końcu ostatnio był tu jeden zamach bombowy, a autobus pełen ludzi to całkiem „niezły” cel. No nic. Przecież nie zapytam: „czy pan przypadkiem nie ma tam jakiejś bombki ?;)”. Zdecydowanie zaczynam pana obczajać wzrokiem, co chyba wyczuł i… zaczął bawić się telefonem. Ale nie jakiś smartfon (jak u większości mieszkańców stolicy), ale zwykła, prosta badziewna nokia… taka co to może służyć za… no nie ważne ;) Na szczęście po jakiejś godzinie, wyciąga już nieco bardziej wypasiony sprzęt i zaczyna wydzwaniać – chyba do żony. Nieco to rozluźniło atmosferę…Paranoja? No może, przesadziłem z moimi podejrzeniami, ale czasem człowiek się tak wkręci i co poradzić?

W Tracie jestem o 17:00 i razem z kilkoma innymi turistas zapędzeni jesteśmy do tuktuka, który zawiezie nas pod prom. Po drodze mały przystanek w zaprzyjaźnionej agencji turystycznej, która sprzedaje bilety na tenże prom… tyle że nieco drożej :) Na szczęście ja biletów miałem aż nadto, bo znalazłem na dworcu w Bangkoku aż 4 sztuki na okaziciela. Pani z agencji była niepocieszona, że nie zarobi na mnie tych 20 bathów.

Po drodze, na promie i już w taxi po drugiej stronie, rozmawiam z nowoprzyjezdnymi turystami (w końcu, po kilku dniach tutaj, wiem już co nieco o wyspie :)). Razem ze mną jedzie para Ukraińców w wieku 40+, młodzi Niemcy od 3 m-cy zwiedzający Azję i Francuz, jadący pilnować hostelu znajomego, który ze względów zdrowotnych musi wracać do kraju. Jest wesoło i droga mija szybko. Każdy opowiada coś o sobie i wypytuje innych o ciekawostki. Francuz jest pasjonatem nurkowania, Niemcy, chcą wiedzieć gdzie są najtańsze i najfajniejsze noclegi. A Ukraińcy pytają jak tam sytuacja u nas w Polsce? :)

Do hostelu docieram dopiero ok. 19:00, na szczęście udało się zrealizować założenia, choć dzień był długi. Wieczór kończymy kolacją u sympatycznych Tajów i obaleniem wina, które rzutem na taśmę udało mi się zakupić.

20150919_064507 20150919_064659 20150919_180116

Rocznicowo na skuterze

Kolejny dzień świętujemy nasza pierwsza rocznicę, wybierając się na małą wycieczkę po wyspie. Wypożyczamy skuter na cały dzień, co okazuje się śmiesznie tanie – 15 PLN plus paliwo. To nasza pierwsza wspólna próba skuterowa, ale idzie nam dosyć sprawnie i szybko opanowujemy jego obsługę. Zresztą tradycje rodzinne zobowiązują ;) Dzień w stylu „Fifarafa full romantik” czyli wodospady, zachody słońca i tajskie masaże. My bawiliśmy się świetnie.

20150920_161937 (Medium)

20150920_173650

Ruszamy do Kambodży

W jednej z lokalnych agencji, zakupujemy bilety do Siem Reap. Mieliśmy do wyboru dwie opcje. Albo jedziemy tylko do granicy za 250 bathów, a po drugiej stronie sami kupujemy sobie bilety na autobus. Albo za 400 bathów mamy w pakiecie transport na całej długości, z małym zastrzeżeniem, że prawdopodobnie będą nam chcieli wcisnąć kambodżańską wizę w jednej z agencji przed granicą – za odpowiednio wyższą opłatę). Więcej na ten temat piszemy w Informacjach Praktycznych. Tak czy siak wybieramy, opcje drugą, bo jeśli wszystko wypali, będzie zdecydowanie tańsza. Wyjazd o 7:00 rano. Bus ma nas odebrać spod agencji.

Więcej zdjęć szukajcie w zakładce: Naszymi Oczami

a do Tajlandii wrócimy za jakies 2 miesiące…