Jest 23 lutego 2016. Wtorek.

Po kolejnej całonocnej wachcie jesteśmy nieco zmęczeni i otumanieni. Te kilka ostatnich godzin, ciągnęło się niczym smuga benzyny, podczas awarii silnika, jaką zaliczyliśmy parę dni temu.

Przed nami wyspy Torresa, które mają być dla nas pierwszym spotkaniem z australijskim terytorium oraz miejscem gdzie dokonać musimy formalności celno-granicznych. Widok zbliżającego się lądu i pojawiające się na horyzoncie promienie porannego światła, wlewają w nasze głowy nieco spokoju i ulgi. Udało się! Jesteśmy w Australii! Kolejny etap za nami i tylko my wiemy, co tak naprawdę działo się na pokładzie, przez te ostatnie kilka tygodni. Było wesoło, inspirująco, magicznie, ale i stresująco, a momentami niebezpiecznie. Prawdziwa szkoła życia.

Jak potoczy się ten dzień? Po wieczornej rozmowie z Kapitanem atmosfera na pokładzie jest „gęsta”. Siedzimy bez słowa, patrząc, jak autopilot pokonuje za nas ostatnie mile morskie. Choć zdawaliśmy sobie sprawę, że gdy przebywa się z obcym człowiekiem kilka tygodni non stop, można czasem mieć wszystkiego dość, to wydaje nam się, że poprzedniego wieczora padło o kilka słów za dużo. Z obu stron.

Cumujemy przy Thursday Island komunikując się przez radio ze strażą przybrzeżną. Widać, że Kapitan jest podekscytowany i cieszy się, że w końcu może pogadać z kimś z cywilizowanego kraju, a nie z tymi „głupkami z Filipin”. Co ciekawe z wielu przeprowadzonych dyskusji wynikało, że nas-Polaków, zalicza do tego samego worka krajów „Trzeciego Świata”…ehh.

Mamy zacumować w porcie i poczekać na „lotną inspekcję”, która sprawdzić ma naszą łódkę i dokumenty. Dodatkowe napięcie wprowadza informacja, że nie mamy wydrukowanych naszych elektronicznych e-wiz. Mark twierdzi, że jak będą z tego kłopoty, to on kary płacił nie będzie. Na szczęście kłopotów nie ma. Panowie ze straży, są bardzo sympatyczni i atmosfera szybko zostaje rozładowana przez kilka żartów oraz informacje, że już wszystko o nas wiedzą od kilku dni, a do wypełnienia mamy jedynie papierowe aplikacje celne.

Akcja sprawdzania łódki trwa dobre 45 min. Około 12:00 żegnamy się z celnikami i słyszymy: „Witamy w Australii”. Po czym nasz Kapitan wypala: „Wysiadacie teraz z plecakami czy chcecie najpierw spradzić, jakie są opcje noclegu w mieście?”

Byliśmy gotowi wyciągnąć rękę i powiedzieć „nic się nie stało, płyniemy dalej”, ale Mark uniósł się honorem i zapowiedział, że wg niego nasza wycieczka na pokładzie „Lavy” właśnie dobiegła końca. Nie chcieliśmy, żeby tak to się zakończyło, ale z drugiej strony przyjęliśmy tę sytuację z ulgą.

To była prawdziwa psychologiczno-fizyczna szkoła życia i pomimo tego, że daliśmy z siebie naprawdę dużo, kończymy z mieszanymi uczuciami. Czy jako załogant powinno się „znosić wszelkie kapitańskie humory”? My osiągnęliśmy swój limit poprzedniego wieczora.

 

Pośpiesznie pakujemy plecaki i ładujemy toboły do pontonu. Dziwnie opuszczać nasz zastępczy dom w taki sposób. „Na szybko” biegam po kajutach i robię na pamiątkę kilka zdjęć, co kończy się komentarzem, czy przypadkiem nie chce Markowi czegoś ukradkiem „zwędzić”… ehh

Na pożegnanie Kapitan uścisnął nam dłoń, nie wyłączając nawet silnika od pontonu. Jak gdyby chciał dać do zrozumienia, żebyśmy „spadali na drzewo”, bo on nikogo w życiu nie potrzebuje. Takie właśnie będzie nasze ostatnie wspomnienie związane z Markiem.

Jesteśmy na Wyspie Czwartkowej, bez planu, bez noclegu, bez niskobudżetowych opcji na przedostanie się do cywilizacji…

Jak do tego wszystkiego doszło? Przeczytajcie sami, a lekcję z tej opowieści pozostawiamy indywidualnym rozważaniom.
„Gdyby tak ktoś przyszedł i powiedział:
Stary czy masz czas?
Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz.
Amazonka, Wielka Rafa, oceany trzy,
Rejs na całość, rok, dwa lata, to powiedziałbym…”
(Gdzie ta keja)

Od początku planowaliśmy przedostanie się do Australii jachtostopem. Wsparci lekturą kilku innych blogów, chcieliśmy pokonać ten odcinek podróży w nieco inny od tradycyjnego sposób. Zamieściliśmy nasze profile na kilku portalach internetowych typu Findacrew, Crewbay itp. i przeszukiwaliśmy „meandry internetu” w poszukiwaniu, zmierzającej do Australii łódki.

Kapitan Mark szukał załogi, więc podpytaliśmy jakie ma plany, napisaliśmy co nieco o sobie (Łukasz ma patent żeglarza śródlądowego, ja w dziedzinie żeglowania byłam początkująca), a gdy dostaliśmy odpowiedź, że możemy płynąć, pozostało nam tylko podjąć decyzję, czy na pewno tego chcemy. Podróż miała trwać 3 miesiące, Mark wyruszał z Filipin, a po drodze do Australii planował „zahaczyć” o Palau, Papuę Nową Gwineę i Wyspy Salomona. Napisał, że nie będzie lekko, ale w zamian oferuje nam niepowtarzalną przygodę (sam już raz opłynął swym katamaranem świat) i doborowe towarzystwo. Jedyne koszty, które mieliśmy ponieść to przelot na filipińską wyspę Palawan, wizy i jedzenie.

„Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht?
Gdzie ta koja wymarzona w snach?
Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat?

Gdzie ta brama na szeroki świat?
W każdej chwili płynę w taki rejs,
Tylko gdzie to jest, no gdzie to jest?”
(Gdzie ta keja)

Oczywiście nie potrafiliśmy sobie odmówić takiej okazji. Chęć odwiedzenia miejsc, o których pisał Kapitan, narastała w nas z każdą minutą i z każdym kolejnym mailem. Nurkowanie, łowienie ryb, odwiedzanie niedostępnych wysepek i spotkania z lokalsami, to był haczyk, który połknęliśmy głodni wrażeń i nowych przygód…

 

13 stycznia 2016, środa

W porcie Puerta Pincessa byliśmy ok. 20. Kapitan czekał na nas z filipińskim kolegą Jerrym, który pożyczał pieniądze lokalsom z 10% zyskiem. Przywitali nas bardzo radośnie i już po chwili siedzieliśmy w razem barze. Piwo Red Horse lało się strumieniami, co oczywiście sprzyjało integracji…

W międzyczasie nasze plecaki zostały odstawione do nowego domu. Katamaran Lava zakotwiczony był kilkadziesiąt metrów od brzegu. Zmierzając do motorowej łódki, z pudełka wypadła butelka rumu, którą podarowaliśmy Markowi. „To na szczęście” – pomyśleliśmy. Lekka bryza, rozgwieżdżone niebo, zapach (smród?) ryb, śmieci pływające dookoła i komentujący to wszystko-dość cynicznie-Kapitan Mark – tak rozpoczęła się nasza morska przygoda…

W planach na wieczór były jeszcze walki kogutów. Początkowo myśleliśmy, że na żywo, ale okazało się, że poszliśmy do baru „na telewizor”. Lokalsi przed każdą walką głośno się licytowali, wykrzykując stawianą kwotę. Cały szkopuł polegał na znalezieniu kogoś, kto chciał postawić tyle samo na koguta z przeciwnej drużyny. Na ludzi dookoła patrzyliśmy z zaciekawieniem, ale dzióbiące się na ekranie koguty, wywoływały w nas mieszane uczucia.

Po kogutach wpadliśmy jeszcze do ulubionego przez Marka klubu Republika. Na scenie zespół w składzie męsko-damskim. Dziewczyny śpiewają i tańczą niczym striptizerki, a trzeba przyznać, że głosy też mają niezłe :-) Zaraz po nich na scenę wchodzi Pikachu. Sympatyczny chłopak, nieukrywający odmiennych upodobań seksualnych. Szybko zaskarbia sobie sympatię publiczności, zbierając zamówienia na piosenki. Kapitan Mark zamawia utwór „Cool change”, który później słyszymy jeszcze nie raz… (i nie zawsze wzbudza w nas to radość ;-)). Pierwszy wieczór, pierwsze wrażania. Człowiek z charakterem, lubiący się zrelaksować i mający mnóstwo historii do opowiedzenia. Będzie się działo…

068-IMG_6776

 

14–19 stycznia

Te kilka dni spędzamy w Puerta Princessa, ponieważ Mark, czeka na urządzenie IrydiumGo, które ma do niego przyjść kurierem. Mamy zatem trochę czasu na zapoznanie z Kapitanem i jego jachtem. Mark okazał się zapalonym ekologiem i wielkim fanem „solarów”, przez co te kilka dni upłynęły nam na dyskusjach krążących wokół tematów środowiskowych. Nie obyło się też bez reperowania lin, „skrobania” dna łodzi ze skorupiaków, wdrapywania się na szczyt masztu i innych niewielkich prac konserwatorskich…

Mark nie miał zbyt dużego zapału do tłumaczenia zasad obsługi łódki. Wiele z tematów przedstawił raz/dwa razy i oczekiwał, że jakoś sobie damy radę. Było to stresujące zwłaszcza dla Helenki, która z pracami bosmańskimi i spaniem na jachcie miała styczność pierwszy raz. A przecież mamy jeszcze sprzątać, gotować i wspierać Kapitana w innych sprawach.

Stosunek do ludzi też miał nico inny od naszego. Dosyć ostro oceniał zarówno Filipińczyków, jak i inne kraje azjatyckie jako nierobów, brudasów i niezbyt inteligentnych ludzi. Zdziwiło nas takie podejście kogoś, kto przecież zwiedził cały świat. Nie wspomnę już o wywodach, że dla niego najlepsza była by 30-letnia kobieta, która by mu gotowała, sprzątała i ewentualnie zabawiała, ale żeby zbyt dużo nie mówiła, bo go to denerwuje…

Dla przygody zaciskamy zęby i „jedziemy dalej”, choć już po tych kilku wspólnie spędzonych dniach, zaczęła migać nam czerwona lampka ostrzegawcza, że mamy do czynienia z dość ciężkim charakterem.

Ogólnie byliśmy zaskoczeni warunkami na pokładzie. W pełni wyposażona kuchnia (jedyną różnicą była, poza słodką, również słona woda w kranie, którą pompowało się nogą) oraz plany kulinarne Kapitana, były chyba największą niespodzianką. Przygotowani byliśmy na jedzenie ryżu/makaronu i „puszek”, a tu okazało się, że mamy piec chleby i ciasta, gotować kurczaka w sosie curry bądź faszerować go i piec, przyrządzać wieprzowinę w filipińskim sosie adobo, robić jogurt (z mleka w proszku), mieszać musli itd. Kapitan uważał bowiem, że gdy człowiek musi znosić niedogodne warunki i cierpieć z powodu niewyspania, to w nagrodę powinien, chociaż mieć możliwość dobrze zjeść. Kłóciło się to trochę z ewentualną chorobą morską, której się spodziewaliśmy, no ale to był tylko nasz problem. Kapitan po przepłynięciu całego świata, na jachcie funkcjonował bez tego typu problemów.

W łazience słodka woda w kranie czy prysznicu miała swój określony limit i trzeba ją było bardzo oszczędzać, ale tego byliśmy oczywiście świadomi. Ubikacja była w tym samym pomieszczeniu co prysznic, wodę spuszczało się za pomocą ręcznej pompy. Ponadto do łazienki nie było drzwi, tylko kotarka ;-)

Przez te kilka dni spędzone w Puerta Princessa nie zabrakło planowania trasy. Ponieważ na wyspach w południowo-zachodniej części Filipin istniało zagrożenie ze strony grupy terrorystycznej (ostatnio zamordowali Kanadyjczyka), zapadła decyzja, że najpierw popłyniemy w górę wyspy Palawan, aby później odbić na wschód, aż do wyspy Negros. Następnie mieliśmy dobić do wyspy Mindanao, by ostatecznie dotrzeć do miejscowości Surigao i stamtąd (jeśli warunki pogodowe będą sprzyjać) atakować wyspy Palau. Tu kolejny zgrzyt, bo okazało się, że plany płynięcia przez Palau i Wyspy Salomona mogą być nie do zrealizowania, bo to „za dużo problemów”. Na nasze miny Kapitan zmienił nieco ton na: „zobaczymy czy się uda”, ale już wiedzieliśmy, że coś nam „naściemniał”.

106-IMG_7118

 

20 stycznia, środa

Godzina 14:00 pada komenda, że pora ruszać :-) Wiatr niestety mamy niekorzystny, ale słaby, przez co pierwszy odcinek (w górę wyspy Palawan), mamy płynąć na motorze. Dzień mija spokojnie, głównie na podziwianiu widoków. Zachód słońca zastaje nas w okolicach Honda Bay, gdzie cumujemy wśród rybackich łodzi. Jest „gęsto”, ale bezpiecznie.

047-IMG_6622

21 stycznia, czwartek

Startujemy wcześnie rano i „motorujemy” przez kilka następnych godzin. Pogoda ładna, a humory dopisują. Dzisiaj postanawiamy odpowiednio wcześniej zadbać o miejsce do cumowania i już ok. 14:00 krążymy między rafami w okolicy jakiejś sympatycznej wyspy zamieszkanej głównie przez rybaków. Niestety jest dosyć płytko i nie obchodzi się bez stresu. Kapitan, co zrozumiałe, martwi się o swój jacht, ale trzeba przyznać, że jest typem nerwusa i w takich sytuacjach, ta cecha charakteru na pewno mu (i nam) nie pomaga… Ze wsparciem przychodzą lokalsi, którym rzucamy linę. Przywiązują nas do pomostu i jesteśmy bezpieczni. Kapitan udaje się na brzeg po fajki, a my gotujemy obiad.

006-IMG_6419

22 stycznia, piątek

Wyruszamy z pierwszymi promieniami słońca. Celem jest wyspa Negros, do której mamy dotrzeć dopiero dnia następnego. Kapitan budzi nas piosenką „Cool change”, po czym odpala motor, a to oznacza, że nie ma czasu na wylegiwanie się. Umówieni byliśmy, że wstajemy o 7:00, ale Kapitan nie wytrzymał i silnik włączył już o 6:30.

Dzisiaj po raz pierwszy wrzucamy na żagle. Niebo prawie bezchmurne, wiatr korzystny północno-wschodni (12-14 węzłów), a przed nami do pokonania ponad 180 mil morskich.

Ze względu na wysokie fale, brzuchy dają nam się trochę we znaki, przez co siedzimy głównie na zewnątrz. Nie jest nam to jednak w stanie odebrać frajdy, którą daje żeglowanie i nieużywanie silnika :-) Przez cały dzień robimy 8-9 węzłów na godzinę, a wiatr wieje z nieco lepszego kierunku, niż zakładaliśmy. Naszym głównym zadaniem jest wypatrywanie statków/łodzi rybackich lub czegokolwiek co mogłoby uderzyć w jacht (a mogą to być jakieś pływające kłody lub tyczki powbijane przez rybaków). Oprócz funkcji obserwacyjnych pomagamy przy stawianiu/spuszczaniu żagli.

„Zwrot przez sztag! Okey! Zaraz zrobię!
Słyszę jak kapitan cicho klnie.
Gubię wiatr i zamiast w niego dziobem,
To on mnie od tyłu… Kumple w śmiech…”
(Przechyły)

W nocy Kapitan wysyła nas na krótką drzemkę, ale nie jesteśmy w stanie zmrużyć oka. Po pierwsze za bardzo nami buja, a po drugie pierwsza nocna przeprawa, wzbudza w nas zbyt wiele emocji. Rozgwieżdżone niebo, pełnia księżyca, rozświetlone, połyskujące fluorescencyjne morze, rozbijające się o nas fale oraz dość silny wiatr pchający nas do przodu, sprawiają, że gęby cieszą nam się od ucha do ucha i czujemy, że żyjemy!

PS. Polecamy zachody księżyca!

„Ooooooo! Przechyły i przechyły!
Ooooooo! Za falą fala mknie!
Ooooooo! Trzymajcie się dziewczyny (za liny)
Ale wiatr, ósemka chyba dmie!”
(Przechyły)

075-IMG_6829

23 stycznia, sobota

Ok. 7:00 rano robi się nieco spokojniej. Kapitan ponownie wysyła nas na drzemkę. Twierdzi, że on i tak nie da rady zasnąć… Gdy budzimy się o 9:30, przerzucamy się na motor. Niestety wiatr jest zbyt słaby, by dalej płynąć na żaglach. Wszyscy nieco przymęczeni całonocną przeprawą i pierwszym tak wielkim bujaniem. Mamy dwie opcje: albo cumujemy gdzieś przy brzegu i odpoczywamy, albo płyniemy na silniku do kolejnego punktu na naszej trasie. Mówimy, że możemy płynąć, bo woda spokojna i płynięcie na silniku nie jest tak angażujące. Mark przystaje na taki plan.

Cały dzień płyniemy wzdłuż wybrzeża wyspy Negros. Naszym celem jest zatoka Tambobo, gdzie chcemy zakotwiczyć na noc. Morze jest wyjątkowo spokojne, przez co wydaje nam się, że nie będzie większych problemów. Niestety nasz Kapitan zszedł na cięższe rodzinne tematy i nieco się zasmucił (zmęczenie dodało swoje), co poskutkowało zastosowaniem „napoju rozluźniającego”, czyli kilku puszek piwa…

Do zatoki dopływamy z ostatnimi promieniami słońca, a to (jak już wiemy z naszego-małego, ale jednak-doświadczenia) oznacza problemy ze względu na rafę i podwodne skały. Jest zbyt ciemno, by dojrzeć płycizny, a wejście do portu jest kiepsko oznakowane. Kapitan denerwuje się, gdyż z jego map wynikało, że w tym miejscu jest głębiej, a tymczasem urządzenie wskazujące odległość od dna, zaczęło pokazywać co innego…

Nim się spostrzegamy, jest już tak płytko, że słyszymy dźwięk szurania łódki o rafę… Wybija nam płetwy sterowe i w tym momencie wiemy, że jest już naprawdę źle. Pada hasło: ” Wskakujemy do wody i wyciągamy łódkę na głębszą wodę!”. Łukasz rozkaz wykonał bez zastanowienia i dzięki niemu akcja przebiega dosyć sprawnie, ja się wskoczyć nie odważyłam… Jesteśmy już na głębszych wodach, ale pozostajemy wciąż bez miejsca do zakotwiczenia. Jest już całkiem ciemno. Kapitan cały zdenerwowany krzyczy na nas, że Lava to wszystko, co ma i że jeśli się uszkodziła, to nigdzie dalej nie płyniemy. A w ogóle to nasza wina, bo go namówiliśmy na dalsze płynięcie. Nie skomentowaliśmy tego, bo nie czas i miejsce na to, ale gość z ponad 30-letnim doświadczeniem żeglarskim obwiniał załogę z 4-dniowym doświadczeniem o namówienie go na błędną decyzję… oho będą problemy. W tym momencie po prostu przestaliśmy się odzywać i jedynie wykonywaliśmy rozkazy.

Ostatecznie przypływa do nas jeden z lokalsów, wchodzi na nasz pokład, przywiązuje swą drewnianą łódź do naszego jachtu, po czym latarką pokazuje nam drogę. Widać, że posiadanie nawet bardzo specjalistycznego sprzętu, nie jest w stanie pomóc tak, jak wiedza i doświadczenie. I nie zarzucamy braku wiedzy naszemu Kapitanowi, gdyż nie był w stanie znać płycizn tej zatoki. Chodzi nam jedynie o to, że sprzęt to niestety nie wszystko…

Kotwiczymy bezpiecznie wśród innych łodzi. Nic nie przecieka i nic raczej nie pękło…uff. Kielon rumu i do spania…

„I znów bijatyka,
I znów bijatyka,
Bijatyka cały dzień,
I porąbany dzień
I porąbany łeb
Razem bracia, aż po zmierzch…”
(24 lutego)

12553022_1670398349875363_8226358782452586575_n

 

24 – 30 stycznia

Te kilka dni spędzamy w Tambobo Bay czekając na korzystny dla nas wiatr. Niestety wieje w tym czasie zbyt mocno i z niekorzystnego dla nas kierunku, abyśmy mogli płynąć dalej.

Sprawdzamy dno łodzi. Na szczęście nie ma żadnych głębszych porysowań, co uspokaja Kapitana i nas oczywiście też. Dla osłodzenia sobie życia pieczemy ciasto czekoladowe, które później zajadamy z bitą śmietaną. To podobno taki aussie style (australijski styl).

W poniedziałek robimy z Łukaszem wypad do pobliskiego miasteczka, gdzie podwozi nas skuterem jeden z lokalsów. Wzbudzamy dość spore zainteresowanie tutejszej ludności, znajdujemy się bowiem w rejonie, gdzie turystów pojawia się niewielu. Głównym punktem programu jest oczywiście targ. Nie zabrakło też wizyty w lokalnej restauracyjce i parku, gdzie obserwujemy ludzi, a także analizujemy wydarzenia z poprzednich dni. Niestety zachowanie Kapitana w sytuacjach stresowych trochę nas martwi, a po drugie denerwują nas jego ciągłe komentarze, dotyczące nie tylko żeglowania i funkcjonowania na łódce, ale też naszego życia osobistego… Zaciskamy zęby i jeszcze się nie poddajemy, choć nie jest nam lekko.

W środę wybieramy się do Klubu Jachtowego na kolację. Poznajemy tam sympatycznych starszych żeglarzy (niektórzy mieli ok. 80 lat). Zastanawiamy się, jak oni ogarniają te żagle i dochodzimy do wniosku, że pewnie robią to na spokojnie ;-) W porównaniu z naszym Kapitanem, panowie Ci są nad wyraz spokojni i nie wydaje nam się, że to tylko kwestia wieku, lecz po prostu charakteru… Przysłuchujemy się ich opowieściom i wyobrażamy sobie, jakby to było, zamieszkać tak jak oni, na stałe w bujanym falami domu…

„Marynarze od lat złażą tam ze swych łajb,
Obrus wielki jak świat, czeka ich w każdej z knajp.
Obnażają swe kły skłonne wgryźć się w tę noc,
W tłuste podbrzusza ryb, w spasły księżyc i los…”

12540685_1670398326542032_3717287782242138372_n

 

31 stycznia, niedziela

Silne wiatry ustały, pora ruszać dalej. Pobudka o 7:00. Dziś w planach przeprawa z wyspy Negros do wyspy Mindanao. Warunki pogodowe korzystne, niebo prawie bezchmurne, jedynie wierzchołki gór przykryte pierzynką z chmur. Wiatr o sile 12-15 węzłów/h z kierunku wschodniego, skutkował bajdewindem na pokładzie. Fale na początku przeciętne, pod koniec przeprawy dość wysokie, co utrudniało nam wpłynięcie do zatoki w Praridel. Żagle cały czas zrefowane, czyli skrócone. Podróż przebiegła dość spokojnie, oprócz końcowej nerwówki związanej z omijaniem płycizn. Na miejscu jesteśmy dość wcześnie, bo ok. 15:30. Odległość 60 mil pokonaliśmy ze średnią prędkością 7 węzłów/h.

Brak apetytu skutkował tym, że prawie nic z Łukaszem nie jedliśmy przez cały rejs. Po obiedzie robimy krótki wypad na miasto.

018-IMG_6451 025-IMG_6480 030-IMG_6505

 

4 lutego, czwartek
/Balingoan/
Dzisiaj organizujemy sobie wodę, gdyż nasz łazienkowy tank się wyczerpał. W 20 dni zużyliśmy 150 litrów wody w łazience, w kuchni trochę mniej.

Tankowanie wody to nie zawsze prosta sprawa. W tej mieścinie nie było w porcie kranu z wodą, z którego można by ją pociągnąć. Musieliśmy dogadać się z lokalsami, że przywiozą nam ją w zbiornikach. Cała akcja miała miejsce przy pomoście. Razem z chłopakiem, który był właścicielem transportującej wodę rikszy, zjechało się też kilku jego kolegów. A po co? Żeby popatrzeć, oczywiście. Kilka razy przypływamy i odpływamy, gdyż prąd nieco znosi nas na pomost i Mark boi się, że LAVA uszkodzi się uderzając burtą o betonowe pale. Lokalsi nieco się podśmiechują, że taki nerwowy. Komizmu sytuacji dodaje moment, gdy Mark rzuca chłopakom linę i wpada przy tym do wody…

059-IMG_6695

 

5 lutego, piątek
/Balingaon-Surigao/

Wyruszyliśmy o godzinie 0:00, ze względu na sprzyjające warunki pogodowe. Niebo było bezchmurne i w związku z tym bardzo rozgwieżdżone. Na początku wrzuciliśmy na żagle. Przez moment były obawy, że jednak trochę za mocno wieje, ale gdy wypłynęliśmy trochę dalej, wiatr niespodziewanie ustał i musieliśmy włączyć silnik. O 2 w nocy podziwialiśmy wschód księżyca, a niedługo potem Łukasz rzucił hasło: „Ej, coś koło nas płynie”… I faktycznie płynęły z nami delfiny!

Reszta nocy upłynęła nam na zajadaniu kanapek z masłem orzechowym i dżemem oraz chrupaniu samodzielnie upieczonych paluchów :-)

Poranek, jak to zazwyczaj po nieprzespanej nocy, nie należał do najlżejszych, ale obyło się bez niespodziewanych akcji. Wiatr był tak słaby, że płynęliśmy prawie cały czas na silniku. Nie licząc kilku błogich momentów, gdy próbowaliśmy dać szansę samym żaglom. Niestety każda próba kończyła się fiaskiem, a łódka traciła na prędkości.

W Surigao byliśmy o 15:00. Zakotwiczyliśmy nieopodal miasta, choć okolica była dość ryzykowna – płycizn nie brakowało, co mogło być niebezpieczne w czasie odpływu. Kapitan sprawdził prognozy pogody i ze względu na zapowiadane silniejsze wiatry w nocy, ostatecznie przeparkowaliśmy się z dalsza od miasta, ale za to blisko jakiejś wioski i lasów namorzynowych. Miejsce okazało się o wiele bardziej urokliwe, więc wszyscy byli zadowoleni.

Po zjedzeniu obiadu poszliśmy spać. A było dość wcześnie, bo ok. 18. Wieczór jednak przysporzył nam jeszcze trochę emocji. Ok. godz. 22 Łukasz przebudził się, bo usłyszał komara… Stwierdził, że trzeba założyć moskitierę. Niestety w trakcie przeprowadzania akcji nasz telefon wpadł mu do wody… chlup…i nie ma… :-P Na szczęście w traceniu telefonów mamy już wprawę i szybko wróciliśmy po tej stracie do siebie :-)

114-IMG_7161

 

6 lutego, sobota
/Surigao/

Wstaliśmy o 6:30 wyspani, że hej. Nie licząc dwóch godzin przeznaczonych na akcję z telefonem, spaliśmy w sumie 10 godzin :-) Dzisiaj Kapitan wysłał nas po paliwo. Znów spotkało się to z naszym dosyć entuzjastycznym przyjęciem, bo chcieliśmy nieco odsapnąć od jego towarzystwa. Optymistycznie stwierdził, że nie będzie dla nas problemu, skoczyć po zakupy i 90 litrów paliwa. Wsadzeni do łódki lokalsom (przepływającym akurat obok naszego jachtu) popłynęliśmy do miasta. Wracaliśmy tuk-tukiem. Oj, co to była za jazda. Droga szutrowa i dość wyboista. Wzniesień nie brakowało, przez co riksza ledwo dawała radę. Mieliśmy wyrzuty sumienia względem tej maszyny, o środowisku nie wspominając… Na dodatek pan chciał nam dogodzić i (pomimo naszych protestów) dowieść do pomostu, skąd miał nas odebrać Kapitan. Droga biegła poprzez wioskowe osiedle, była wąska niczym chodnik i nie brakowało na niej dość głębokich dziur. Wzbudziliśmy sensację w oczach mieszkańców, zaciekawionych co my to wyprawiamy…

Będąc w mieście, mieliśmy chwilę, żeby na spokojnie pogadać. Męczyło nas „trochę” zachowanie Kapitana, a dodatkowo zaczęły nas smucić jego dalsze plany. Nie wspominał już bowiem o Palau, choć z tym byliśmy w stanie się pogodzić, gdyż wiatr w tym czasie był naprawdę niekorzystny. Problem był w tym, że Kapitan zaczął planować podróż nie przez Papuę Nową Gwineę, a przez Indonezję, co skutkowało odpuszczeniem również Wysp Salomona…

Oczywiście nie mieliśmy nic do gadania, pozostawało cieszyć się tym, co było nam dane. Jednak razem ze zmianą planów, chcąc nie chcąc zmieniło się też trochę nasze podejście do Kapitana. O wiele ciężej było znosić nam jego docinki i uwagi, gdy wiedzieliśmy, że dla niego nasze zdanie nie ma zbyt dużego znaczenia…

W końcu te wszystkie opowieści o nieodkrytych wyspach, lokalsach i niesamowitych przygodach, okazały się tylko piękną historią, którą sprzedał nam, żeby „zwabić” nas na łódkę. Czuliśmy się nieco oszukani, ale stwierdziliśmy, że przynajmniej dopłyniemy jachtostopem do Australii, a jak będzie bardzo źle to wysiądziemy na Wyspie Czwartkowej lub gdzieś w okolicy.

054-IMG_6667

 

7 lutego, niedziela

Wczorajszego dnia Kapitan zaczepił lokalsów przepływających obok naszego jachtu i umówił się z nimi na dzisiaj, aby zabrali nas do miasta po kolejne 90 litrów paliwa. Tym sposobem poznaliśmy sympatycznego Jimmiego i jego syna. Oprócz paliwa zrobiliśmy też ekspresowe zakupy żywnościowe, albowiem zbliżał się dzień wyruszenia na szerokie wody, a mianowicie przeprawa z Filipin do Australii. Jimmi podrzucił nas do „portu”, a dalej radziliśmy już sobie sami. Supermarket wskazany przez lokalsów okazał się być niekoniecznie blisko centrum, przez co na samą jazdę straciliśmy mnóstwo czasu. Nie było nam to do końca na rękę, bowiem z Jimmim byliśmy umówieni za 1,5 h… Po supermarkecie lataliśmy jak szaleni, próbując znaleźć wszystko, co na liście… Tego dnia padał deszcz, co zawsze dodaje klimatu tuk-tukowym przejażdżkom…

Na kolację przyrządzamy wieprzowinę w sosie adobo, mniam!

IMG_20160209_111448

 

8 lutego, poniedziałek

Dziś Chiński Nowy Rok. Na mieście co chwila wybuchają petardy i nawet kilkunastu gości chodzi przebranych za smoka. My natomiast siedzimy w Mc Donaldzie i próbujemy ściągnąć dla Kapitana najnowsze oprogramowanie do i-pada (konieczne do korzystania z IrydiumGo). Niestety internet słaby i przeprowadzenie akcji okazuje się niewykonalne. Do miasta jechaliśmy z młodym chłopakiem, który funkcjonował bez telefonu i zegarka :-) mimo tego, daliśmy mu szansę i umówiliśmy się z nim na powrót. Oczywiście nie przyjechał… I przyszło nam się kolejny raz użerać z rikszarzami. Jeden twierdził, że wie, gdzie chcemy dojechać, ale oczywiście nie wiedział :-P wywiózł nas gdzieś na drugą stronę miasta i ostatecznie przyznał się, że nie wie co dalej… Taki azjatycki styl — złapać klienta, a później się zobaczy…

016-IMG_6446

 

9 lutego, wtorek

Rankiem, ok. 7:30 zamawiamy Jimmiego i jego łódkę. Ponieważ wiatr zaczął nam sprzyjać i prognozy na następne dni są dla nas korzystne, chcemy jechać do miasta wymeldować się z Filipin. Jimmy jednak gdzieś utknął i musiał czekać na przypływ, żeby móc łódkę wyprowadzić w morze. Ponieważ Kapitan nie lubi czekać, łapiemy przepływające obok nas filipińskie małżeństwo. Silnik mają tak głośny, że uszy trzeba zatykać. Pani chroni nas swoją parasolką przed słońcem, a pan steruje. W połowie drogi spotykamy Jimmiego, który jak się okazuje, nie zrozumiał, że ma po nas nie przypływać, gdy rozmawiali z Kapitanem przez telefon…

Najpierw załatwiamy Urząd Celny. Pan w białym podkoszulku polo popija kawkę w kubku z Maryją. Jak twierdzi, pracuje tak już 35 lat. W tle gra uspokajająca muzyczka. Obok biurka stanowisko do drukowania, obsługiwane przez młodego pomocnika. Oczywiście kończy się tusz, ale zamiana dozownika idzie dość sprawnie.

Po Urzędzie Celnym przychodzi czas na Imigracyjny. Nie możemy go znaleźć. Sytuacja identyczna jak wczoraj. Zabiera nas rikszarz, mówi, że wie gdzie ma jechać, ale w praktyce nie wie :-) Ostatecznie z pomocą innych ludzi znajdujemy poszukiwany przez nas lokal. W środku poznajemy młodych ludzi (Kanadyjczycy i Niemcy) rozkręcających biznes budowlany na Filipinach i przedłużających wizy. Pracownicy nie zadając zbędnych pytań, każą ustawić się nam do zdjęć. Szybko okazuje się, że nastąpiło nieporozumienie, a my znajdujemy się w złym urzędzie. Dostajemy adres i szukamy dalej. Docieramy teoretycznie na miejsce. Odnajdujemy skrzyżowanie dwóch wskazanych ulic, lecz urzędu nigdzie nie widać. Łukasz idzie zapytać do pierwszego lepszego domu i… odnajduje to, czego szukamy. Budynek ogrodzony jest płotem, a za nim szczekający, wielki pies. Żadnego szyldu, nic. Pan urzędnik tłumaczy, że dopiero się przeprowadzili… Zostajemy udobruchani zimnymi napojami. Załatwiamy formalności i pozostaje nam już tylko wizyta na targu.

A targi filipińskie są wyjątkowe. Szczególnie kwatery z mięsem, gdzie panie nie widzą przeszkód, aby o towar się opierać, dotykać go i głaskać, przekładać, poprawiać, a przy tym szeroko się uśmiechać. Jednak przez cały pobyt na Filipinach zakupy robiliśmy na takich właśnie stoiskach i nie zdarzyło się, aby sprzedano nam coś nieświeżego :-)

A gdy przyszło nam kupować warzywa, panie tak zaczęły zawyżać ceny, że ostatecznie musieliśmy im podziękować i zmienić stoisko.

Ponieważ wymeldowaliśmy się z Filipin, musieliśmy je dzisiaj teoretycznie opuścić. Po powrocie z miasta zjedliśmy szybkie kanapki i wyruszyliśmy (ok. 12:30). Celem była jedna z wysp na wylocie. Po drodze widzimy dość smutny widok — wyspa, na której wycięto już do połowy drzewa i koparki wywożące ziemię.

Pogoda sprzyjająca. Lekkie zachmurzenie chroniło nas przed słońcem. Wiatr wschodni o sile ok. 10 węzłów/h. Średnia prędkość 8-10.

Do celu udało się dopłynąć bez większych problemów przed zachodem słońca. Miejsca na zrzucenie kotwicy szukaliśmy dłuższą chwilę. Ostatecznie zatrzymaliśmy się niedaleko brzegu, zaczepieni liną o drzewo (Łukasz miał okazję popływać, gdy nas przywiązywał). Okolica okazała się bardzo ładna, a woda krystalicznie czysta. Wyspa podobna trochę do tych z Palau — dość wysokie pagórki schodzące stromo do wody, mnóstwo zatoczek i zakamarków. Dostrzegamy tylko 2 chatki rybackie, poza tym nikogo.

078-IMG_6835 080-IMG_6842 IMG_20160209_171036

 

10 lutego, środa

Pobudka silnikiem o 7:00. W świetle porannego słońca żegnamy najpiękniejszą z filipińskich miejscówek i wyruszamy w kierunku Indonezji.

Przez pierwsze kilka godzin morze nas nie oszczędza. Jest bardzo wzburzone, a fale osiągają wysokość 5-6 metrów. Dochodzi do tego silny wiatr (18 węzłów/h) i prąd morski, który utrudnia nam przemieszczanie się do przodu. Ciężkie warunki sprawiają, że dopada nas w końcu (po raz pierwszy) choroba morska. Poza tym mamy trochę strat — stłuczony obrazek, rozlany wybielacz, mokra pościel (mimo tego, że okna były pozamykane). Popołudniem trochę się uspokaja, a my niczym śnięte ryby, najchętniej poszlibyśmy spać. Ale nic z tych rzeczy. Obiad trzeba gotować, bo Kapitan głodny ;-) Smażenie mięsa na spaghetti w stanie, gdy tobą buja, jest ci niedobrze i nie możesz patrzeć nawet na owoce, jest nie lada wyzwaniem.

Ok. 21:30 Kapitan wysyła nas do spania. Buja jednak zbyt mocno, by zmrużyć oko, a o godz. 0:00 rozpoczyna się nasza nocna warta. Noc jest również pełna wrażeń. Po całodziennej walce czujemy się dosyć słabo. Zaczynamy z dużym żaglem z przodu i zrefowanym głównym. Wypatrujemy burzowych chmur, oznak silniejszego wiatru i innych statków. Kapitan budzi się co godzinę i sprawdza, czy wszystko ok (lekko nas tym stresuje, bo zawsze wynajdzie coś, co można poprawić).

Płyniemy cały czas dosyć szybko, bo ok. 10 węzłów/h. Co poniektóre fale rozbijając się o kadłub, robią wrażenie, jakby ktoś nam się chciał wbić do środka.

Co jakiś czas lekko kropi, ale dość szybko przechodzi. Razem z jednym z takich deszczyków przychodzi silniejszy wiatr. Budzimy Kapitana, bo wydaje nam się, że czas zmienić duży żagiel na mały. Nabieramy w międzyczasie prędkości (12-13 węzłów/h), a deszcz zaczyna padać coraz mocniej…

Akcja nabiera tempa. Ja (Łukasz) z Kapitanem biegniemy na przód, żeby najpierw postawić mały żagiel, a następnie jak najszybciej zrzucić duży. Z uwagi na wiatr strasznie tymi żaglami rzuca, co kończy się urwaniem jednego karabińczyka. Marta w tym czasie zabezpiecza wnętrza i zamyka okna oraz wypatruje czy wszystko z nami ok. Przemoknięci i nabuzowani adrenaliną siedzimy w środku i czekamy, aż przejdzie. Do rana jeszcze 3 godziny. Sytuacja nieco się uspokaja. Kapitan idzie spać, a my czuwamy dalej. Do końca warty nie ma już większych atrakcji.

105-IMG_7117

 

11 lutego, czwartek

6:00-10:30 śpimy. Przez cały dzień jest dosyć spokojnie. Podejmujemy próby jedzenia, ale na spaghetti jeszcze nie czas. Cały dzień robimy 8-10 węzłów/h. Pogoda ładna, nie padało. Gdzieś po drodze pokazały się nam skaczące delfiny. Kolor wody był momentami fioletowy. Nawet Kapitan przecierał oczy ze zdumienia.

Od 20:00 do 24:00 śpimy.

Nocna warta przebiega bez przygód, ale ja (Marta) ledwo daję radę i za pozwoleniem Łukasza prawie całą wartę przesypiam. Wiatr był dosyć słaby, przez co płynęliśmy dość wolno (6 węzłów/h). Kapitan nas odwiedzał co jakiś czas, ale na spaniu nie dałam się przyłapać :-) Noc była zimna, brrr….

091-IMG_6949

 

12 lutego, piątek

6:00-10:30 śpimy.
Kapitan z samego rana zarzuca spinakera. Wiatr bardzo słaby, na spinakerze robimy 5-8 węzłów/h. Płyniemy na nim cały dzień, aż do zachodu słońca. Oprócz kilku ptaków nie spotykamy nikogo na naszej drodze. Jest tak spokojnie, że Kapitan ogląda sobie wieczorem film. My nie jesteśmy w stanie skupić oczu na monitorze, bo to powoduje, że nam niedobrze (choć ogólnie czujemy się już lepiej).

20:00-24:00 śpimy.
Noc przebiega spokojnie. Gdy Kapitan przekazuje nam wartę, ma namierzony jeden statek, płynący w przeciwnym kierunku niż my. Gdy się z nim wymijamy do godziny 4 nie dzieje się nic. Dopiero gdy już lekko świta, spostrzegamy 3 punkty. Jeden to filipiński statek, drugi japoński (pokazują nam się na IOS) a trzeci to łódź rybacka. Całą noc robimy na silniku, gdyż wiatru jak na lekarstwo…

084-IMG_6872

 

13 lutego, sobota
6:00-10:10 śpimy.
Cały dzień płyniemy na silniku. Próbujemy chwilę na spinakerze, ale wiatr jest zbyt słaby. Morze jest bardzo płaskie, przez co możemy odpocząć, nadrobić notatki i coś poczytać. Wieczorem odwiedza nas ptak, lądując nam na pokładzie — szary z fioletowym dziobem. Do nogi ma przywiązany drucik…

20:00 – 24:00 śpimy
Na naszej nocnej warcie błyskało się gdzieś w oddali, ale przeszło gdzieś bokiem. Poza tym mieliśmy akcję ze statkiem, który płynął prosto na nas, a IOS go nie wykrywał. Miał zapalone 3 lampy z przodu, co oznaczało, że ciągnie za sobą nieoświetlony kontener. Udało się go ominąć, ale przez moment było trochę stresująco (Kapitan nie był pewien, co te lampy oznaczają).

 

14 lutego, niedziela

Od 6:00 do 10:30 śpimy. Budzimy się, gdy jesteśmy przy indonezyjskiej wyspie Gebe, gdzie Kapitan zadecydował zrobić odpoczynek. Płynęliśmy do tej chwili nieprzerwanie przez 4 dni i noce. Ponieważ nie zameldowaliśmy się w Indonezji, Kapitan stresuje się trochę, że nas przyłapią. Zaraz po zakotwiczeniu widzimy jakąś łódź płynącą w naszą stronę i Kapitan twierdzi, że to na pewno płyną do nas. Pada komenda „kotwica w górę”, ale łódź okazuje się po prostu łodzią rybacką…

Popołudniem idziemy snorklingować, a że jest to nasz pierwszy raz, to są emocje :-) Rafę mamy tylko dla siebie i nawet Kapitan przyznaje, że warunki są wyśmienite. Bardzo czysta woda, korale i sporo rybek robią na nas niemałe wrażenie! Czujemy się trochę jak dzieciaki :-)

Wieczór nie obył się bez małych scysji. Najpierw Kapitan, widząc, że pożyczyliśmy do snorklinkowania maskę jego synka (sam na początku, jeszcze w mailach, zapewniał nas, że możemy używać jego sprzętu, w związku z czym nie kupowaliśmy swojego), poucza nas, żebyśmy nie ruszali jego rzeczy. Potem na nasz komentarz o pięknie natury nas otaczającej, którą stworzył Bóg, wpada w szał, twierdząc, że jesteśmy „ekstremistami religijnymi” i nie dziwi się, że w Polsce jest tak beznadziejnie (przypominam że w jego oczach jesteśmy krajem Trzeciego Świata), skoro młodzi ludzie wierzą w takie bzdury…

Wieczorem Kapitan nieco się upija i przesadza z analizowaniem naszego podejścia do życia, co skutkuje nabraniem przez nas jeszcze większego dystansu do jego osoby.

109-IMG_7139

 

15 lutego, poniedziałek

Dziś zaczynamy naszą najdłuższą przeprawę non-stop. Mamy płynąć ponad tydzień bez dobijania do brzegu.

Miało być na spokojnie, ale Kapitan nie mógł się powstrzymać i obudził nas dźwiękiem zapalanego silnika a pierwsze pytanie, które nam zadał, brzmiało: „To wy pewnie poznaliście się na portalu katolickim ?”. Nie ma to, jak dobrze zacząć dzień, po kłótni dnia poprzedniego.

Morze dzisiaj wyjątkowo szare. Niebo również. Słońce przebija zza cienkiej zasłony chmur. Rankiem płyniemy ok. 5 węzłów/h, czyli dość wolno. Kapitan znudzony postanawia płynąć chwilę z wiatrem i w tym czasie robimy 10-11 węzłów/h. Zbaczamy jednak trochę z trasy, więc szybko powracamy do wolniejszego tempa. Wiatr wieje z północnego zachodu. Płyniemy na przednim, dużym żaglu. Zastanawialiśmy się na zarzuceniem spinakera, ale morze było dość gwałtowne i zrezygnowaliśmy.

Popołudniem gotujemy curry z kurczakiem, ale niestety, choć jest pyszne, nie mamy warunków do degustacji. Nieopodal nas niebo wyładowywało swą złość i musieliśmy przygotować się na to, że złapie nas burza. Wszystko pochowane i zabezpieczone, a my siedzimy w kokpicie i czekamy. Płyniemy na zrefowanym dużym żaglu i przednim dużym, który ostatecznie zamieniony zostaje na jiba. Przygotowani jesteśmy na to, że znowu nami porządnie pobuja, ale zostajemy oszczędzeni. Paradoksalnie burza pozostawia nas bez wiatru, który zasysa, a my musimy pomagać sobie silnikiem…

IMG_20160211_111616

 

16 lutego, wtorek

Pieczemy dziś bułeczki drożdżowe :-) Warunki temu sprzyjają, bo pogoda ładna a morze spokojne. Łukaszowi udaje się dostrzec dwa wieloryby. Robimy średnio 8-9 węzłów/h, więc całkiem nieźle. Przez następne 3 dni pogoda ma być ok. Później zapowiadają deszcze i nie wiemy co robić, bo w Indonezji teoretycznie zatrzymywać się nie możemy… Przez cały dzień nie spotykamy na swej drodze nikogo, jedynie jakieś pływające kłody.

Noc jest bardzo ciemna. Płyniemy na samym jibie plus lekko podniesiony główny żagiel. Nie dostrzegamy żadnych ruchomych światełek, oprócz łuny światła dochodzącej z latarni morskiej (Papua). Czasem się błyska, ale gdzieś w oddali. Snujemy się z jednej strony na drugą. Warta przebiega bez większych atrakcji, co nas cieszy.

046-IMG_6621

 

17 lutego, środa

Większość dnia siedzimy z Łukaszem na froncie, starając się pozostać w cieniu żagli. Płyniemy na przednim dużym żaglu i jibie, które rozstawione są na dwie strony. Wiatr wieje bowiem od tyłu, lecz jest dosyć słaby. Średnia prędkość to 5 węzłów/h. Nie spieszy nam się, gdyż do Australii chcemy dotrzeć dopiero po weekendzie (w soboty i niedziele obowiązują podwójne opłaty za rejestrację jachtu). Ponieważ ostatnimi czasy częściej dopada nas deszcz, Łukasz dopracowuje system zbierania deszczówki. Słodkiej wody na jachcie nigdy za wiele :-)

Noc spokojna, pogodna. Podziwiamy zachód księżyca i wymyślamy marzenia, bo gwiazdy lecą jedna za drugą…

104-IMG_7113

18 lutego, czwartek

Morze połyskuje dzisiaj srebrzyście, ładnie komponuje się z szarym niebem. Dzień wyjątkowo gorący, ciężko wysiedzieć na zewnątrz. Słońce przypieka niemiłosiernie. Żadnego statku na naszej drodze. Łukasz naprawia czołówkę, a ja próbuję coś czytać. Na kolację nadziewamy kurczaka (ryżem z podsmażonym na maśle bakłażanem, cebulką, czosnkiem, suszonym mango i rodzynkami) i pieczemy go z ziemniakami i dynią. Pycha.

Noc. Księżyc świecił większą swą połową, rzucając poświatę na ocean. Piękny widok. Gdy zaszedł za horyzont, pogoda zaczęła się pogarszać i mieliśmy nawet trochę deszczu. Ale co ciekawe wiatr gdzieś uciekł i ostatecznie zapalaliśmy tej nocy silnik. Nie na długo jednak, bo wiatr powrócił i przyszło nam tej nocy jeszcze stawiać żagle w deszczu.

123-IMG_7243

 

19 lutego, piątek

Robimy pranie, bo deszczówki mamy aż nadto. Pogoda ładna, słońce przypieka, więc obwieszamy ciuchami cały pokład. Niestety popołudniem zaczyna zanosić się na deszcz, a pranie jeszcze mokre…

Gdy wstaliśmy objąć nocną wartę, Kapitan zarzucił spinakera, bo wiatr był bardzo słaby. Z czasem zaczęło się jednak błyskać wkoło nas, więc akcja spinaker została zakończona po ok. 1 godzinie. Później przyszły chmury i (ponieważ księżyca też już nie było) dookoła nas zrobiło się naprawdę ciemno. Prawdopodobieństwo wypatrzenia czegoś nieoświetlonego (np. kłody drewna) w takich warunkach jest bliskie zeru.

Noc jednak zdążyła się wypogodzić, nim wstało słońce i nawet widzieliśmy spadającą gwiazdę. Średnio płynęliśmy 6-8 węzłów/h. Nad ranem mijaliśmy 6 łodzi rybackich, ustawionych w rzędzie, bardzo mocno oświetlonych. Światło bowiem podobno przyciąga tuńczyki.

IMG_20160209_152713

 

20 lutego, sobota

Gdy budzimy się o 10:30, pada deszcz. Nie pozostało nam nic innego, jak wykorzystać ten fakt i wziąć prysznic na pokładzie :-)

Okazuje się, że mamy problem z paliwem, które wycieka nam ze zbiornika. Na szczęście okazuje się, że to nic poważnego, ale Kapitan i tak się mocno zestresował.

Cały dzień nie było wiatru. Ani trochę. Morze było tak płaskie, że aż ciężko było uwierzyć własnym oczom. Łukasz próbował łapać ryby, ale żadna się nie skusiła. Na pewno jakieś tam były, gdyż przy zachodzie słońca widzieliśmy pełno skakających tuńczyków. Pojawiły się też znowu delfiny i chwilę z nami płynęły :-)

Nocą „motorujemy” cały czas. Podjęta zostaje co prawda próba płynięcia na samych żaglach, ale daje nam to prędkość jedynie 4 węzłów/h… Uprawiamy więc moto-żeglowanie, a wspomaga nas duży przedni i główny żagiel.

IMG_20160211_162953

 

21 lutego, niedziela

Prawie cały dzień spędziliśmy w środku, ze względu na upał i piekące słońce. Niebo prawie bezchmurne, wiatru brak, przez co morze nadal jest płaskie jak stół. Cały dzień płyniemy na motorze i można by rzec, że nie dzieje się nic. Przez chwilę mamy pod sobą prąd morski, który tym razem nam pomaga i dzięki temu silnik idzie trochę wolniej, przez co ciszej. Po spektakularnym zachodzie słońca, na niebie dostrzegamy spadającą kometę, co ciekawe zieloną…

Siedzimy, polegujemy, rozmawiamy, krzątamy się. Nienaturalnie spokojne morze zlewa się z niebem, na którym ani jednej chmurki. Od 2 dni nie widzieliśmy ani jednego statku czy łodzi rybackiej. Jedyny wiatr, jaki odczuwamy to ten pozorny, tworzony przez naszą, płynącą do przodu łódkę. Nawet latarnie morskie jakoś ucichły. Jesteśmy tylko my i niebiesko-szara przestrzeń dookoła. Mark spodziewał się tu sporego ruchu i przestrzegał nas, żebyśmy byli czujni, bo tym kanałem pływa mnóstwo statków towarowych. Chyba jednak wszyscy wzięli wolne, więc cała Cieśnina Torresa dla nas ;). Sześć godzin nocnej wachty wydaje się trwać baaardzo długo. Żeby zupełnie nie odlecieć lub nie zasnąć siadamy razem i słuchamy muzyczki.

Do Australii pozostało nam już tylko 150 mil… Noce coraz krótsze, słońce wschodzi już przed 5 rano (godzina różnicy w stosunku do Surigao).

119-IMG_7201 124-IMG_7252

22 lutego, poniedziałek

Poranna procedura dosyć standardowa. My kładziemy się na kilka godzin spać, a stery przejmuje Kapitan, krzątając się pomiędzy kokpitem, i-padem, na którym śledzimy naszą pozycję i komputerem gdzie znajdują się dodatkowe mapy. Około 10:30 budzimy się i teraz on może zawiesić oko na jakiś czas, jednak bliskość australijskiego lądu nie pozwala mu zbyt długo leżeć bezczynnie. Widać ekscytację, ale i lekkie poddenerwowanie. Wydaje nam się, że radość z dotarcia do „domu” pomieszana jest w jego przypadku z lekkim rozgoryczeniem ucieczki od innych spraw.

Wczesne popołudnie, ze względu na panujący upał, spędzamy głównie w środku, zerkając tylko co jakiś czas czy nic nie płynie w naszą stronę.

Mark nagle wypala, że on sobie nie życzy, żebyśmy na pokład wynosili nasz telefon. Twierdzi, że to sprowadza na nas niebezpieczeństwo i nie pozwala nam się skupić. Tłumaczymy, że telefonu używaliśmy (i to nie pierwszy raz) jako źródła muzyki, żeby nie zasnąć, że każde z nas ma tylko po jednej słuchawce w uchu i zawsze jesteśmy bardzo czujni, co chyba udowodniliśmy w ciągu ostatnich kilku tygodni… On niestety tylko bardziej się wkurzył i zaczął na nas pokrzykiwać, że on tu rządzi i swoje wie… ehh
Może powinniśmy się zamknąć, przytaknąć i wziąć „na klatę” kolejne jego uwagi, ale chyba właśnie wtedy miarka się przebrała. Wytknęliśmy mu, że jak on pije kilka browarów, a potem próbuje wpływać do nieznanej zatoki (przypadek wpłynięcia na rafę), to to też jest trochę niebezpieczne. Więc albo sobie ufamy, albo nie. Mark zagotował…. Stwierdził, że jak tak stawiamy sprawę, to wysiadamy na Wyspie Czwartkowej. My powiedzieliśmy „ok”.

Kolejne kilka godzin spędziliśmy w ciszy, przemykając obok siebie bez słowa, czy kontaktu wzrokowego. Analizujemy między sobą sytuacje, czy tak musiało się potoczyć to popołudnie? Pewnie nie, ale stało się i winne są obie strony.

Nie opisaliśmy tysiąca innych, mniejszych lub większych sytuacji, które miały miejsce w czasie tych 6 tygodni, ale były to kamyczki, które usypały ten „stos”.

Nocna warta przebiega spokojnie do momentu, gdy razem z Łukaszem dostrzegamy coś dziwnego. Łukasz poświecił na to latarką, a to coś zaczęło odbijać światło jakby kilka osób siedziało w łódce w kamizelkach odblaskowych. Okazało się, że był to wielki konar drewna, a na nim 3 ptaki (światło odbijało się od ich oczu). Uff…

Nocną wartę kończymy, gdy pierwsze australijskie wyspy są już widoczne na horyzoncie.

„Hej morze me, uroki Twoje znam,
choć nieraz już przez ciebie płakał każdy z nas.
Hej morze me, na próżno wołasz mnie,
dziś muszę zejść na ląd,
pożegnać przyjdzie się…”

116-IMG_7193 120-IMG_7226 IMG_7285