20 października, wtorek
/Hue/

Myśleliśmy, że tego dnia już nic nas nie zaskoczy. Kulturalnie zwiedziliśmy sobie Zakazane Miasto w Hue, po czym skierowaliśmy swe kroki w poszukiwaniu… jedzenia.

Dotarliśmy w okolice targu, skąd już z daleka dało się słyszeć skocznego muzycznego bita. Gdyby ktoś nam zatkał uszy, stwierdzilibyśmy pewnie, że w tej okolicy nie dzieje się nic szczególnego. Na pierwszy rzut oka nie było bowiem widać na horyzoncie żadnej imprezy. Ale skąd ta muzyka? „Chodź, zajrzymy tutaj…” zaproponował Łukasz.

I zajrzeliśmy. Nasze dwie głowy wetknięte za parawan zostały natychmiastowo namierzone przez gromadkę mocno rozbawionych pań i kilku towarzyszących im panów. Wciągnęli nas za parawan, otworzyli zimne piwko, a w moim kierunku posypały się kwiaty. Tym sposobem dowiedzieliśmy się, że dzisiaj obchodzimy Wietnamski Dzień Kobiet!

Po chwili byliśmy już na parkiecie (ciężko było odmówić ;-)), próbując wczuć się w nadwyraz piskliwe decybele wietnamskiego karaoke. Padła propozycja, żebyśmy i my coś dla nich zaśpiewali… Yyyyyyyy…. ;-D Na szczęście udało się wymigać :-D

image

image

image

image

image

image

image

IMG_4954 IMG_4428 (Medium) IMG_4434 (Medium) IMG_4441 (Medium) IMG_4474 (Medium)

21 października 2015
/Hue – Vinh Minh/

Do słynnych tuneli Vinh Minh wybraliśmy się z Hue skuterem (90 km w jedną stronę). Jest to najbardziej popularny środek transportu w Wietnamie, więc skoro lokalsi dają radę, to i my damy, pomyśleliśmy przy podejmowaniu decyzji (nie jesteśmy do końca pewni, czy oni jeżdżą tymi skuterami na tak długie dystanse). Drugą opcją (o dziwo, wcale nie droższą) było jechanie na wycieczkę z agencją turystyczną, ale to przecież nie nasz stajl ;-) Po drugie po tym rejonie Azji podróżuje się dość prosto, więc gdybyśmy czasem nie utrudnili sobie życia, straciłoby ono smaczek…

Skuter trafił nam się, jak by to ładnie ująć, nie najnowszy. Rzępolił od samego początku, ale chcieliśmy wierzyć, że da radę (załatwiał nam go chłopak z recepcji, więc nie mieliśmy możliwości wyboru).

Do tuneli dojechaliśmy bez problemu. Przygody zaczęły się w drodze powrotnej, gdy w silniku coś strzeliło, poszły z niego dymy i skuter przestał z nami gadać… Kierowani przez lokalsów podeszliśmy do pobliskiego mechanika.

Okazało się, że nasz pojazd miał nieco już wysłużony pasek klinowy, który nie był w stanie wytrzymać „przejażdżki”, na którą go zabraliśmy.

Mechanik był dość młody, ale wyglądał na kumatego. Zresztą po rozebraniu obudowy, sprawa przedstawiała się prosto. Ot, urwany pasek, trzeba wymienić na nowy i wszystko złożyć do kupy. Nawet udało mu się w dość krótkim czasie załatwić zamiennik z pobliskiego miasteczka.

Kontaktujemy się z guest housem i mówimy o całej sprawie. Zanim zapłacimy, chcemy mieć pewność, że zwrócą nam koszty naprawy. Recepcjonista na to „ok, ok… „.

Niestety okazuje się, że zakładanie nowego paska nie idzie naszemu mechanikowi zbyt sprawnie i walcząc ze sprzętem, ukręca gwint w śrubie mocującej napęd… Zaczynają się kombinacje i uśmiechy, że niby to nie problem i „jakoś damy radę”, ale już przeczuwamy kłopoty.

Sytuacja się rozwija, minuty biegną, a śrubki latają dookoła. W pewnym momencie zaangażowane w akcję są aż cztery osoby :) W końcu udaje się wszystko zmontować i chłopak jedzie na krótką przejażdżkę testową. Ma działać, ale wiemy, wszystko trzyma się na słowo honoru. Co zrobić, wsiadamy i próbujemy jechać, droga asfaltowa i prosta, więc może się doturlamy…
Koszt naprawy 90 zł.

W międzyczasie zachodzi słońce i dalej jedziemy już po ciemku. Niestety po kilku kilometrach skuter psuje się po raz kolejny… Oczywiście puszcza naderwana nakrętka i wszystko w środku razem z paskiem zostaje „lekko” zmielone…

Kolejnego mechanika mamy znowu pod nosem. To chyba najbardziej popularny zawód w Wietnamie. Zachodzimy do warsztatu, ale okazuje się, że ekipa jest już po godzinach pracy, na dodatek wszyscy lekko podchmieleni. Z pomocą przychodzi nam młodzież, która jest naszym łącznikiem ze starszyzną. Na naprawę tego wieczoru raczej już nie ma co liczyć. Próbujemy dzwonić do poprzedniego mechanika, ale nie odbiera (jakoś się nie dziwimy). Wracać do niego piechotą raczej nam się nie widzi. Kontaktujemy się znowu z naszym recepcjonistą i zapada decyzja, że skuter ma zostać, a my musimy wrócić na własną rękę…

Jeden z panów z podchmielonej ekipy stwierdza, że on nam pomoże. Wykonuje kilka telefonów, po czym mówi, że zaraz podjedzie po nas samochód. Jego mama jedzie na lotnisko do Hue… „Super opcja” stwierdzamy, nie szczędząc panu słów wdzięczności i uznania. „Kamon rat nieu, komon rat nieu… „. Żegnamy się z nim, jak z najbliższą rodziną, tacy jesteśmy wdzięczni.

Jazda przebiega w bardzo miłej atmosferze. Starsza pani ze swoim bratem wracają do Sajgonu, gdzie obecnie mieszkają. Pochodzą z Filipin, więc komunikujemy się z nimi po angielsku, co bardzo ułatwia kontakt. W samochodzie są jeszcze dwie panie, zapewne z nimi spokrewnione, jak nam się początkowo wydaje.

Sprawy przyjmują dziwny obrót i nagle starsza pani oznajmia, że zapyta panią taksówkarz ile nas policzy, za tę jazdę. Robimy wielkie oczy, mocno zaskoczeni tym, co słyszymy. Byliśmy pewni, że pan załatwił nam okazję, a nie taksówkę… „20 dolarów” pada odpowiedź. Uśmiechamy się w duchu i tłumaczymy, że my takich pieniędzy nie mamy, i że nie wiedzieliśmy, że to taksówka. Państwo dosłownie wybuchają śmiechem, pytając:
-„Nie macie 20 dolarów?”
-„No nie mamy…”
-„A w hotelach śpicie” kwituje pani taksówkarz…

Nie musimy chyba tłumaczyć, co wywołała w nas ta cięta riposta. Z ust pani taksówkarz pada jeszcze propozycja, że możemy zapłacić jutro przy odbiorze skutera. Tłumaczymy ponownie, że na taksówki nas nie stać, i że nie ma problemu, mogą nas wysadzić, złapiemy jakiś autobus, to dla nas naprawdę żaden problem. Zapada cisza. Nikt nas nie wysadza, my też nie unosimy się honorem i dajemy się zawieść do Hue. Godzina jest już późna, a mamy przed sobą jeszcze starcie z recepcją i właścicielem skutera.

Właściciel, czego można się było spodziewać, ceni sobie czysty zysk, słowa serwis nie słyszał, a jak się coś zepsuje, to zawsze jest szansa, że za naprawę zapłaci turysta… Trafiła kosa na kamień, bo my łatwo się nie poddajemy. Ostatecznie zapłaciliśmy za ten skuter 40 zł (zamiast 20). Facet chciał od nas kasę, za sprowadzanie skutera, ale się nie daliśmy. I tak dobrze, że oddali nam część kasy, którą zapłaciliśmy za naprawę.

Czy gdybyśmy wiedzieli, że tak to się skończy to wybralibyśmy opcję z agencją turystyczną? Raczej nie ;-P Co prawda z wycieczką w jeden dzień objeżdża się tunele i bazę Khe Sahn, ale my tę drugą atrakcję zrobiliśmy sobie dnia następnego, stopem :-)

IMG_4521 IMG_4529 IMG_4547 IMG_4568 IMG_4603 IMG_4639
image

image

 

Autostop w Wietnamie
22 października 2015
/Hue – Khe Sahn/

Po prawie dwóch miesiącach podróżowania normalnymi środkami transportu zatęskniliśmy za stopowaniem, a w szczególności za kontaktem z lokalsami. Lubimy się tak czasem „wystawić” i zobaczyć co z nami zrobią ;-) Pierwsza próba odbyła się na trasie z Hue do Khe Sahn, przez miejscowość Dong Hoi.

Wietnamczycy okazali się bardzo pomocni. W szczególności ci, którzy pragnęli nas wesprzeć w trakcie łapania. I tak za każdym razem musieliśmy się oganiać od panów na motorkach, którym na nasz widok mieniły się dolary w oczach, i ktorzy zastanowienia proponowali nam podwózkę w „atrakcyjnej cenie” w zestawie kierowaca+my+nasze plecaki na jednym skuterze. Gdy udało się takiemu jednemu wytłumaczyć, o co nam chodzi (zazwyczaj pomagał nasz list napisany po wietnamsku) to zaczynali (o zgrozo) z nami łapać. Oczywiście gdy zatrzymał się przy nas jeden pan na motorku, zaraz pojawiało się kilku innych. Bywało i tak, że musieliśmy się przenosić w inne miejsce, bo panowie mówiąc delikatnie, nie chcieli się odczepić.

Pewnego razu staliśmy z kartonem z nazwą miasta i próbowaliśmy łapać, gdy podjechała do nas młoda dziewczyna, bez słów chwyciła za karton, wyciągnęła swój długopis i dopisała nam kreseczkę, której brakowało przy literze D. Po czym wsiadła na skuter i odjechała. Zrozumieliśmy wtedy, że kreseczka ma znaczenie :-)

Do Dong Hoi zabrała nas trójka sympatycznych młodych wojskowych w składzie dwie dziewczyny i chłopak. Jechali akurat na nocną zmianę (po czym można wywnioskować, że jak zwykle nie zaczęliśmy łapać skoro świt ;-)) i zechcieli nas ze sobą zgarnąć, a nawet nadrobić dla nas trochę drogi. Wysadzili nas bowiem na wylocie w stronę Khe Sahn.

Kolejny samochód (jadący do samego Khe Sahn) to rodzinka z dwójką dzieciaków. Droga prowadziła nas poprzez góry i porozrzucane wzdłuż drogi wioski. W międzyczasie zaszło słońce i do Khe Sahn dojechaliśmy już po zmroku. Ale udało się. Autostop w Wietnamie działa.

Miasteczko Khe Sahn teoretycznie jest sławne, znajduje się tu bowiem amerykańska baza wojskowa, w której mówiąc krótko „działo się” podczas wojny wietnamskiej. Jednakże 99% turystów przyjeżdża tu autokarami i odwiedza tylko bazę (która na dobrą sprawę znajduje się poza miastem). Miejscowi nie są więc zbytnio przyzwyczajeni do turysty, przez co będąc w takim miasteczku, jest się zawsze dla nich swego rodzaju atrakcją. Gdy w takim miejscu wyciągamy kciuka i komunikujemy, że chcemy jechać gdzieś za darmo, zazwyczaj ludzie pukają się w czoło, mówiąc „nie da rady”. Uwierzcie nam, wyraz ich twarzy, gdy wsiadamy do jakiegoś samochodu, bo ktoś jednak zechciał nas zabrać, jest nie do przecenienia :-) Ooooooooo, a jednak dało rady… Yyyyy….

image

image

image

IMG_4654 IMG_4657 IMG_4659 IMG_4668 IMG_4683 IMG_4697

W kolejnych dniach odwiedziliśmy olbrzymią Jaskinię Paradise (24 października 2015), którą przedstawiamy na załączonych zdjęciach.

IMG_4764 IMG_4790 IMG_4861 IMG_4874 IMG_4929 IMG_4933 IMG_4938 IMG_4954 IMG_4966 IMG_5021 IMG_5034

One thought on “W stronę DMZ, czyli Wietnam w odcinkach cz. 2

  1. Hi,
    the meaning of enjoying of life, is what you are doing nowadays.
    Your pictures in this post seems so happy, that’s great.
    take care of each other.

    Yours:
    Seyed
    Iran, Qom.

Comments are closed.